Varkalę na przystanek wybraliśmy ze względu na święta Bożego Narodzenia, które chcieliśmy spędzić w miejscu o trochę wyższym standardzie. Nawet tysiące kilometrów od Polski odczuwaliśmy przywiązanie do tradycji i chcieliśmy uczcić Wigilię w naszym skromnym, dwuosobowym gronie. Varkala nadawała się do tego idealnie: część miasta najbardziej oblegana przez turystów znajduje się poza głośnym centrum, tuż nad ogromnym klifem. Pod nim ciągnie się urocza plaża, nad nim natomiast jedna przy drugiej stoją restauracyjki, z których wieczorami obserwować można zachody słońca.
Zamieszkaliśmy w pokoju w jednej z wielu willi wśród ciasnych uliczek tuż za klifem. Cała Varkala żyła świętami, prawdopodobnie ze względu na biznes związany z przyjezdnymi, ale akurat wtedy cały ten teatr nam nie przeszkadzał. Ewa cieszyła się jak dziecko z wielkich, świątecznych gwiazd zdobiących budynki, z bombek na palmach i włączanych po zmroku wszechobecnych światełek. Kolację wigilijną celebrowaliśmy spaghetti i pizzą – najbardziej ekskluzywnymi potrawami w indyjskiej restauracji. Nie zabrakło też opłatka, jednak w tym roku pod postacią chleba tostowego.
W Varkali przyszło nam odwiedzić miejsce, którego mamy nadzieję już nigdy nie odwiedzać – indyjski szpital. Rafał po kilku dniach złego samopoczucia postanowił, że czas skonsultować się z lekarzem. Ku naszemu zdziwieniu nie musieliśmy czekać w żadnej kolejce. Pani doktor i jej dwoje pomocników przyjęli nas w pokoju oddzielonym od korytarza kotarą. Rafał opowiedział o swoich dolegliwościach, po czym pani doktor zaświeciła mu w gardło wielką latarką, jeden pomocnik zmierzył ciśnienie, drugi włożył termometr pod pachę na pół minuty (wynik: 35˚C) i usłyszeliśmy diagnozę: wirusowe zapalenie żołądka. W Wikipedii wyczytaliśmy później, że diagnozuje się tę chorobę na podstawie badań krwi i kału, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy (pani doktor najwyraźniej też nie). Mimo pewnych obiekcji zakupiliśmy przepisane leki, po których Rafał poczuł się na szczęście lepiej.
W ramach poznawania lokalnej sztuki udaliśmy się pewnego wieczoru na koncert flecisty, od którego Ewa kupiła bansuri – indyjski bambusowy flet poprzeczny. Rzecz działa się w restauracji, więc przy okazji zamówiliśmy kolację. Ponieważ sala była wypełniona po brzegi, po godzinie, gdy skończył się koncert fletowy, na naszym stoliku dopiero pojawiła się herbata. Wypiliśmy ją przy akompaniamencie śpiewu starszego Hindusa, który jak twierdził pierwszy raz występował publicznie. Prezentował swój własny repertuar pieśni religijnych. Jako następne wydarzenie kelner zapowiedział taniec z ogniem. Na scenie pojawił się przeraźliwie chudy bębniarz, którego zaraz, jak mieliśmy wrażenie, przegoniło, przepraszamy za sformułowanie, ruskie techno puszczone z głośników na cały regulator. Byliśmy w błędzie – techno okazało się być podkładem do najbardziej obscenicznego tańca z palącymi się na końcach pałeczkami, jaki w życiu widzieliśmy. Chudy bębniarz zrzucił z siebie koszulę i zaczął się wić między stolikami – w międzyczasie dostaliśmy wreszcie kolację, którą pochłonęliśmy w mgnieniu oka. Na przeszkodzie w jak najszybszej ewakuacji stanął nam jeszcze fakt, że wszyscy kelnerzy i kilku gości dołączyło do dzikich tańców chudzielca, co znacznie utrudniało nam poproszenie o rachunek. W końcu udało nam się opuścić to miejsce, które było ostoją indyjskiej kultury wysokiej, gdy do niego wchodziliśmy, a zamieniło się w rosyjską podrzędną dyskotekę zaledwie podczas jednej kolacji. Tak to jest w turystycznych kurortach – trzeba zadowolić każdego.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).