Bengal Zachodni i Uttar Pradesh – jarmark cudów

Miny mieliśmy nietęgie na myśl, że to Kalkuta, jedno z największych i, w naszych wyobrażeniach, najbardziej chaotycznych miast świata, miała być następnym przystankiem po Andamanach. Żadnego płynnego przejścia, żadnej chwili przygotowania – ledwo skąpo odzianą w japonkę stopą przekroczyliśmy próg samolotu zostawiając za plecami raj, a już, tym razem za plecami zostawiając samolot, byliśmy w centrum rozgardiaszu, który o dreszczyk przyprawiłby nawet mieszkańców Bangkoku, Manili czy Dżakarty.
Autobus do centrum – slums safari. Wybaczcie niedelikatne porównanie. Podczas wizyty w parku narodowym przypominają się widziane w dzieciństwie popularnonaukowe programy i czuje się, że ten świat z telewizora został w jakiś cudowny sposób przed naszymi oczami odwzorowany. Przemieszczanie się wśród tych kartonowo-szmacianych pomników trzeciego świata budzi podobne uczucia. Niby jest się w centrum wydarzeń, ale to wszystko wydaje się tak odległe i nierzeczywiste, jakby po raz kolejny wyświetlone w telewizji jako smutny slajd, o którym zaraz zapomni się robiąc kanapkę. Upłynęło trochę czasu zanim banalna myśl, że jednak w tych potwornych warunkach naprawdę żyją ludzie, wypłynęła na pierwszy plan. Bieda jakiej w życiu nie widzieliśmy. Odczłowieczająca, przerażająca.
Zatrzymaliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która jest turystycznym centrum miasta, pełnym brudnych, tanich hoteli, agencji turystycznych i jadłodajni. Szybko okazało się, że za tą klaksonową kakofonią, tym morzem śmieci i gęstwiną odurzających zapachów kryje się miasto urocze, zaryzykujemy nawet, romantyczne. Mimo warstwy brudu i odpadającego płatami tynku widać jeszcze dawną świetność kolonialnych budynków, po szerokich alejach powoli suną „zabytkowe” tramwaje – zakurzona metropolia, która ugina się pod masą ponad piętnastu milionów ludzi.
Zbliżała się pora obiadu, więc przystanęliśmy przy ulicznym sprzedawcy jedzenia, którego „restauracja” ograniczała się do palnika gazowego i kilku plastikowych siedzeń ustawionych na chodniku. Z rozmyślań nad tym, czym dogodzić naszym zmęczonym podróżom brzuchom wyrwały nas wypowiedziane w naszym kierunku słowa w ojczystym języku. Podnieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy dwie typowo słowiańskie buzie pełne entuzjazmu i życzliwości. Te buzie mieliśmy oglądać przez następne parę tygodni, ale wtedy, jeszcze o tym nie wiedząc, spragnieni kontaktu z rodakami, przysiedliśmy się i zamówiliśmy jedzenie. Z początku Sebastian i Paweł wywarli na nas wrażenie ciężko doświadczonych podróżą – trochę umorusani, uczesani w stylu „zrób-to-sam”, ich nogi pokryte mocno widocznymi, niegojącymi się ranami (infekcja dość częsta w tropikach). Gdy zaczęli dzielić się swoimi historiami okazało się, że nasze podejrzenia były słuszne. Po kilkunastotysięczno kilometrowej podróży motorami, między innymi przez Mongolię, Kazachstan i Afganistan, po kilkutygodniowej podróży rowerami przez Indonezję, po przebytej tam dendze, która zmusiła ich do zmiany trasy wylądowali w Indiach. Godne podziwu były zapał chłopaków i ich niezmieniona przez przeciwności losu radość z podróżowania.
Po późniejszym wspólnym podboju stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami z owoców ruszyliśmy bez planu przed siebie, wałęsać się po pakistańskiej dzielnicy. Tam na nowo Kalkuta ujawniła swoje uroki. Poza nami nie było na ulicach innych obcokrajowców, nasz widok dla lokalnej ludności był pewnie tak samo dziwny, jak dla nas na przykład widok mężczyzny przenoszącego na głowie wielką klatkę z kurczakami.
Możliwość obserwowania niezmienionego turystyką życia muzułmańskiej ludności pochłonęła nas na tyle, że przez kilka godzin błądziliśmy wśród ubranych według hidżabu kobiet i mężczyzn, pomiędzy licznymi stoiskami z czajem, serwowanym w jednorazowych, glinianych naczynkach, przy cyklicznym akompaniamencie śpiewów muezinów.
Nocą Kalkuta wkłada do uszu stopery i przykrywa się pierzyną tajemniczości. W zupełności ustaje ruch uliczny; teraz panami szos są gangi bezpańskich psów i wiecznie żujące kartony krowy. Gdy na niebie pojawiają się pierwsze promienie słońca, gdy muezin wezwie do porannej modlitwy, ten spokojny świat przestaje istnieć i ustępuje miejsca harmidrowi doskonałemu.
Waranasi. Szczerze pisząc, dreszcze przechodziły nas na myśl o miejscu, w którym do standardowego indyjskiego brudu dochodzi jeszcze widok i zapach palonych przy Gangesie zwłok. Szybko jednak najświętsze dla Hindusów miasto okazało się jednym z najciekawszych przystanków w naszej indyjskiej podróży. Brudu, smrodu i chaosu z pewnością ukryć by się nie udało samemu Davidowi Coperfieldowi, lecz atmosfera Waranasi, i może po części przyzwyczajenie do Indii, sprawiły, że to wszystko znikło gdzieś wśród pozytywnych wrażeń.
Gdy pierwszego wieczora (po 22:00) chcieliśmy opuścić pensjonat, musieliśmy odbyć pięciominutową dyskusję z obsługą, która twierdziła, że nie może nas wypuścić, z uwagi na czyhające na nas, bliżej nieokreślone, niebezpieczeństwo. Na szczęście udało nam się ukrócić zapędy ograniczania naszej wolności. W innym przypadku nie przeżylibyśmy jednej z najciekawszych nocy w Indiach.
Nocą Waranasi przypomina trochę wizje Ziemi ocalałej z kataklizmu znane z amerykańskich filmów science fiction. Otoczenie jest tak odmienne od tego, co zwykło się widywać na Ziemi, że tylko liczni przedstawiciele gatunku ludzkiego przemierzający przestrzeń w dziwacznych (głównie rikszo-podobnych) wehikułach przypominają, że to wciąż ta sama planeta.:) Z daleka dobiegała nas fala pulsujących, wysokich, melodyjnych dźwięków, które narastały z każdym krokiem. W oddali zobaczyliśmy mały tłumek mężczyzn ubranych na biało, zebranych wokół prowizorycznej sceny. Na ich głowach z daleka były widoczne muzułmańskie topi (garnkowate nakrycia głowy). Niezidentyfikowane wcześniej dźwięki okazały się bardzo wysokim, religijnym śpiewem chłopięcym (dyszkantem), odbijającym się wielokrotnym echem od ścian okolicznych budynków. Psychodeliczna, wprowadzająca w trans melodia była idealnym tłem dla spaceru w stronę cichych o tej porze okolic Gangesu wśród budynków niepodporządkowanym żadnym regułom architektonicznym.
Po drodze mijaliśmy wesele. Zostaliśmy na nie serdecznie zaproszeni i rodzina panny młodej zadbała, żebyśmy spróbowali każdej z serwowanych na przyjęciu potraw. Uroczystość swoim rozmachem znacznie przyćmiewała tą znaną nam z Kerali. Na weselu najbardziej przypadł do gustu nam (legendarny już) jogurt z owocami, którego smak, wzbogacony mnóstwem przypraw, pamiętać będziemy jeszcze długo.
Gwóźdź programu – ghaty w Waranasi. Ciągnące się przez kilka kilometrów wzdłuż jednego brzegu Gangesu (drugi jest zupełnie niezurbanizowany) schody używane są do praktyk religijnych, głównie przy rytualnych kąpielach i paleniu zwłok. Kolejna pocztówka nie z tej ziemi. Dziesiątki dymiących się i płonących żywym ogniem kopców, na których leżą częściowo już nadpalone ciała owinięte chustami. Pomiędzy nimi kolejne ciała czekające już w kolejce na kremację. Cała ta scena otoczona indyjskim rozgardiaszem – trzy metry od palących się zwłok kąpią się dzieci, tu ktoś myje kozę, tam ktoś robi masaż. Stanęliśmy przy barierce, aby nasz umysł mógł przetrawić te niecodzienne obrazy. Rafał zagadnął stojącego obok Hindusa, który ze skupieniem przyglądał się kremacji. Okazało się, że wystające ze stosu nogi, które właśnie nadzorujący kremację pracownik wepchnął kijem, niczym bale drewna w głąb „ogniska” należały do brata naszego rozmówcy. Dziwna pocztówka stała się nagle przeżyciem; powstał związek emocjonalny, który urealnił to, co wcześniej było tylko „kremacyjnym przedstawieniem”.
Ten jarmark cudów, jak mawiają nasi polscy towarzysze podróży, kończył naszą indyjską przygodę. Z Waranasi udaliśmy się do Nepalu, ale to już zupełnie inna historia.

Nowe zdjęcia z Uttar Pradesh

Ten wpis został opublikowany w kategorii Indie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „Bengal Zachodni i Uttar Pradesh – jarmark cudów

  1. plinio pisze:

    hey man..!! really tried to read…!! hahahahhahaa…. you could writte in english a little bit!!! hehee
    see ya!!!

  2. Ekstra tekst. Brawa dla autora ;) . Podeślę linka do tej stronki przyjaciołom, dam głowę, że też powinni ją polubić. Liczmy na to, że takie blogi bez przeszkód będą żyły w sieci pomimo podpisania ACTA przez rząd. Chyba będę wpadać tu w przyszłości.

    Do usłyszenia – Kajetan Rutkowski

Odpowiedz na „plinioAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>