Nepal – himalajska świątynia mamony

Ponoć są ludzie, którzy przyjeżdżają do Nepalu w celach turystycznych i nie idą w góry. Ich motywacje nie są nam znane, bo przecież nawet przecięty polski emigrant zarobkowy wie, że Himalaje (i tu cytat z jednego emigranta) „może nie są najwyższe, ale też są fajne”. Na miejscu szybko się okazało, że nie dość, że Himalaje faktycznie są fajne to – uwaga, uwaga – są też najwyższe. Nawet podróżujący z nami Sebastian i Paweł, bądź co bądź magistrzy geografii, nie mogli opanować zdziwienia.
Jeśli chodzi o nasze plany, to mimo niezbyt wielkiej miłości Ewy do wysokogórskiej wspinaczki, zdecydowaliśmy się pozostać w głównym nurcie turystycznym i zostawić ślady naszych trekkingowych butów na himalajskim szlaku.
Pokhara – dzielnica Lakeside. Miejsce, które przestałoby istnieć, gdyby usunąć z niego sklepy ze sprzętem górskim, informacje turystyczne, kafejki internetowe, restauracje i inne przygotowane tylko z myślą o turystach przybytki. Gdyby przestało istnieć, pozostałby malowniczy teraj okalający urokliwe sztuczne jezioro, gdzie pasą się wodne bawoły, dookoła widać zalesione pagórki, a w oddali śnieżne szczyty łańcucha Annapurny. Taki krajobraz można zobaczyć już kilkaset metrów za Lakeside, jednak sama dzielnica to turystyczne urwanie głowy. Kto był na ulicy Khao San w Bangkoku i myśli, że nie ma bardziej zmienionego przez turystykę miejsca na świecie, mówiąc krótko, myli się. Lakeside i Khao San dzieli kolosalna, himalajska, chciałoby się powiedzieć, przepaść. Khao San – dwustumetrowa ulica przepełniona barami, restauracjami, pękająca w szwach od naganiaczy, prostytutek, sprzedawców fałszywych dokumentów i pseudo-tajskiego jedzenia, którego nigdzie poza tą ulicą się nie dostanie i którego Tajlandczyk z obrzydzania do ust nie weźmie – wciąż prowadzi w niechlubnym rankingu na największą degrengoladę spowodowaną turystyką. Jednak jeśli chodzi o obszar i stopień kontrastowania z otoczeniem – Lakeside przebija rozmachem tajską uliczkę, jak wenecki Rialto przebija Most Kamienny w Kaliszu. Lakeside to cała dzielnica stworzona po to, by turysta choć na moment nie obawiał się, że nie będzie miał na co wydać swoich oszczędności. Biedny chcąc się wyrwać z tej świątyni mamony najpewniej dostanie pęcherzy na stopach od długiego marszu nim uda mu się za plecami zostawić wszystkie sklepy z artykułami turystycznymi i rękodziełem.
Szczęśliwie ulokowaliśmy się na skraju Lakeside i kilka kroków dzieliło nas od spokojnych pastwisk okalających jezioro i kilkaset metrów od prawdziwej Pokhary, w której na człowieka o białej karnacji patrzono tak, jak zapewne patrzyliby mieszkańcy gdańskiej Oliwy na wałęsające się pomiędzy domami żyrafy czy słonie. Po kilku dniach intensywnych przygotowań mentalnych polegających w głównej mierze na jedzeniu kanapek z serem na śniadanie, piciu świeżo wyciskanych soków i leniwych przechadzkach po mniej turystycznych rejonach miasta, a także po zaopatrzeniu się w niezbędny ekwipunek – śpiwory puchowe, polary i nareszcie sprawny turystyczny palnik gazowy – pozostało tylko kupić horrendalnie drogie zezwolenia dla samodzielnych piechurów (Ci, którzy idą z przewodnikiem płacą dużo, dużo mniej), zostawić niepotrzebne rzeczy w pensjonacie i gotowi byliśmy do zaczęcia himalajskiej przygody.
Zdecydowaliśmy się na trekking wokół łańcucha Annapurny. Turyści korzystający z usług agencji pokonują trasę w 12-18 dni w zależności od wybranego punktu początkowego i końcowego. My wykupiliśmy zezwolenie na 44 dni mając nadzieję, że uda nam się spędzić trochę czasu z lokalną ludnością, może popracować na zasadzie wolontariatu w jednej z wysokogórskich wiosek.
Niestety, nasze oczekiwania zderzyły się z rzeczywistością szybko i to w dość brutalny sposób. Na palcach jednej ręki pracownika tartaku z długoletnim stażem policzyć można mieszkańców wiosek, którzy nie postrzegali nas jedynie jako mięsno-kostne etui dla wypełnionego dolarami portfela. Większość wiosek była zbudowana dla turystów – składała się wyłącznie z pensjonatów, brak było w nich zwykłych domów, świątyń, zagród dla bydła… Czytelnik już sam zapewne domyśla się, że trudno w takich okolicznościach znaleźć kogoś, kto zaprosi do domu, poczęstuje herbatą i łamaną angielszczyzną z prawdziwego zainteresowania poprosi o kilka opowieści o dalekim europejskim kraju. Zgubiła nas prawdopodobnie naiwność – teraz, pisząc te słowa wiemy, że nie należało się spodziewać, że uczęszczany od dziesiątek lat szlak pozostawi lokalną kulturę niezmienioną. Liczyliśmy jednak, że w wioskach oddalonych nieznacznie od szlaku lub takich, w których nie zatrzymują się zorganizowane grupy, będzie można zaobserwować choć trochę autentycznego, nepalskiego życia, zwłaszcza że wybrany przez nas szlak był reklamowany jako najlepszy dla miłośników kultury. Autor tego stwierdzenia zapomniał pewnie dodać, że chodzi o szeroko pojętą europejsko-amerykańsko-izraelską napływową kulturę turystyczną.
Gdy po kilku dniach marszu zdaliśmy sobie sprawę, że z dwóch czynników decydujących o wyborze szlaku – kultury i natury – pozostał nam tylko jeden, wytężaliśmy nasze zmysły, by chłonąć to, co nam pozostało – zapierające dech w piersiach nepalskie krajobrazy. I niech to, Drogi Czytelniku, nie brzmi jak nagroda pocieszenia! W tym aspekcie nasze oczekiwania zostały zaspokojone z wielką nadwyżką. Przez kolejne dnie obserwowaliśmy jak wraz ze wzrostem wysokości bambusowe lasy liściaste, pola ryżowe i uprawy konopi powoli ustępują miejsca bujnym lasom liściastym, te z kolei strzelistym sosnowo-cedrowym lasom iglastym. W wyższych partiach dominowały rozległe hale górskie, jedynymi przedstawicielami roślin były karłowate jałowce i pięknie kwitnące w tym okresie rododendrony, aż w końcu i te musiały ustąpić surowym skalistym i śnieżnym krajobrazom. Niestety, mało widzieliśmy przedstawicieli himalajskiej fauny. Brak na szlaku takich okazów jak pantery śnieżne czy mgliste musiały nam wynagrodzić często widziane orły, kilka makaków i barwnych agam.
Z każdym dniem marszu coraz bardziej cieszyliśmy się ze sposobu zorganizowania tego trekkingu, głównie z faktu, że idziemy samodzielnie – bez przewodnika. Zdecydowaliśmy się na taki wariant nie tylko z powodu oczywistej przyjemności z bycia samemu w górach, lecz również z powodu nieciekawych doświadczeń z przewodnikami i tragarzami podczas wypraw na Fansipan i Mt. Kinabalu. Agencji turystycznych unikamy jak ognia, więc przewodnika musielibyśmy znaleźć samemu. Trudno decydować się na kilkanaście a może kilkadziesiąt dni w czyimś towarzystwie po zaledwie kilkunastominutowej rozmowie. Co więcej, obserwując zorganizowane grupy, widzieliśmy przeróżne sposoby wyciągania jeszcze większych pieniędzy od i tak już przepłacających za całą imprezę turystów. Generalnie rzecz ujmując, przewodnik z każdym na trasie ma swoje układy i układziki, pobiera prowizję tu i tam, niby czasem pomaga się turyście targować, ale dziwnym trafem my bez przewodnika potrafiliśmy uzyskać lepszą cenę.
No właśnie, ceny. Tempo wzrostu cen jakie występuje wraz ze wzrostem wysokości zadziwiłoby nawet mieszkańców Zimbabwe. Litrowa butelka wody, bez której daleko piechur nie zajdzie, w Pokharze kosztuje 10-15 rupii, natomiast powyżej 3000 metrów nad poziomem morza za taką samą butelkę turysta zapłacić musi 180 rupii (czyli prawie 8 złotych). Podobną tendencję wykazują ceny wszystkich artykułów, oczywiście uwzględnić należy dodatkowo „rabat dla obcokrajowca”, jak nazywamy kilkudziesięcioprocentową różnicę pomiędzy racjonalną ceną, którą płacą autochtoni, a ceną astronomiczną oferowaną przyjezdnym. Na szczęście Polak potrafi – nasze wydatki na trekkingu nie wzrosły właściwie wcale w porównaniu z wydatkami na nizinach. Udało nam się to w dużej mierze dzięki dobrym pomysłom naszych towarzyszy, Sebastiana i Pawła, oraz doświadczeniu w targowaniu zdobytym przez ponad rok spędzony na azjatyckim kontynencie. Sposobów na zaoszczędzenie było wiele – od bardzo prostego jak gotowanie czy uzdatnianie wody i samodzielnego przygotowywania posiłków do tych bardziej karkołomnych jak, nie bójmy się tego słowa, kradzież prądu. Powyżej pewnej wysokości w pokojach nie ma gniazdek elektrycznych, jest tylko żarówka. Jeśli chce się skorzystać z kontaktu, należy zapłacić 100 rupii za godzinę. Wiadomo, że w górach każdy chce mieć naładowany aparat fotograficzny i telefon w razie nagłego wypadku, więc kartele ustalające ceny i jednolite zasady we wszystkich pensjonatach na szlaku uznały to za kolejny świetny sposób na wyciągnięcie pieniędzy od turysty. Nie z nami te numery. Błysk geniuszu Sebastiana, kilka metrów kabla, taśma izolacyjna i chwila MacGyverowskich sztuczek sprawiły, że prąd z oprawki żarówki popłynął do ładowarki. I żeby była jasność – nie mamy wyrzutów sumienia. Ten wymysł karteli uważamy za nadużycie. Wynajmując u kogoś pokój nie zamierzamy dopłacać za wiadro ciepłej wody (taką opłatę też chciano na nas wymusić), prąd czy koce. Płacimy i tak juz zbyt wysoką cenę za niskiej jakości usługi i uważamy, że prąd nam się należy. Kropka. Dziękujemy za zrozumienie :) .
Przebieg trekkingu. Po tym jak plecy przyzwyczaiły się do piętnastokilogramowego plecaka szło się bardzo przyjemnie. Tempo spokojne, od wioski do wioski, po 15 kilometrów dziennie; popołudniami spotykaliśmy się z Sebastianem i Pawłem . Wieczory głównie upływały nam na gadaniu głupot i preparowaniu kulinarnych dziwolągów, takich jak ryż na mleku bawolim (gorąco nie polecamy) czy herbata z igieł sosny himalajskiej. Wszystko szło dobrze do momentu kiedy zaczęło robić się naprawdę zimno i okazało się, że pseudo-puchowy śpiwór kupiony w Pokharze nie na wiele się zdaje. Niestety, Ewa przypłaciła to nocne marznięcie solidnym przeziębieniem, które uparło się, by iść z nami do końca i zmieniać nasze plany. Już w Chame na wysokości 2680 metrów musieliśmy zrobić pierwszy nieplanowany przystanek dla poratowania zdrowia. Przy pomocy imbiru, miodu i czosnku postawiliśmy Ewę na nogi na tyle, że w miarę dobrym tempem doszliśmy do Manang (3540 m), gdzie ponownie spotkaliśmy się z chłopakami z Polski. Krótki trekking aklimatyzacyjny w okolicach Manang zwiastował, że może nie być różowo – Ewa miała problemy z oddychaniem, wynikające nie tyle z choroby wysokościowej co z połączenia infekcji dróg oddechowych z małą ilością tlenu. Mimo to zdecydowaliśmy się iść dalej. Następny dzień był dla nas najcięższy. Mimo ambitniejszych planów dotarliśmy tylko do miejscowości Yak Kharka (4010 m) i to i tak z dużym poświęceniem ze strony Ewy. Noc spędzona na tej wysokości była koszmarem – Ewa dusiła się we śnie i co chwilę budziła łapiąc powietrze. Rano musieliśmy podjąć smutną dla nas obojga decyzję o zejściu w dół. Mimo że do przełęczy stanowiącej najwyższy punkt szlaku pozostały nam dwa, może trzy dni, mimo że trasa nie była wymagająca – nie było stromo, śniegu było mało – mimo dobrego przygotowania kondycyjnego, musieliśmy zawrócić. Szkoda, choć z relacji naszych towarzyszy wiemy, że nie straciliśmy wiele poza satysfakcją bycia na jednej z najwyższych przełęczy na świecie. Decyzja była słuszna, bo jak się później okazało Ewa miała zapalenie oskrzeli, z którym ryzykownie byłoby iść jeszcze wyżej. Chciałoby się powiedzieć może następnym razem, ale jeśli kiedykolwiek będziemy znów w Himalajach, na pewno nie wybierzemy się na tak popularny wśród turystów szlak, tylko w jakieś bardziej autentyczne miejsce.
W myśl tego, że podjętej raz decyzji nie należy ponownie rozpatrywać w myślach i że nie należy się przejmować tym, na co nie ma się wpływu, znów zaczęliśmy się cieszyć himalajską wędrówką – tym razem w dół. Wiadomo, że wracanie tą samą trasą nie jest tak ekscytujące, ale ciekawie było obserwować zmiany, jakie w krajobrazie poczyniła wiosna w zaledwie kilkanaście dni. W górach spędziliśmy 17 dni, przeszliśmy 119 kilometrów w górę i 94 w dół. Mimo wielu rozczarowań i kłopotów zdrowotnych był to jeden z ciekawszych momentów naszej podróży. Byliśmy zdani tylko na siebie, z dala od cywilizacji, co bardzo nas do siebie zbliżyło. Zrozumieliśmy też jaką potęgą są wysokie góry i jak wiele poświęceń wymagają one od himalaistów. My zawróciliśmy z czterech tysięcy metrów z zapaleniem oskrzeli, Wanda Rutkiewicz zdobyła ze złamaną nogą dwa razy wyższą Annapurnę…
Po himalajskiej wędrówce wróciliśmy do Pokhary, gdzie czekały nas poważne przemyślenia, o których w następnym odcinku.

Cała lawina zdjęć z trekkingu zasiliła nepalski katalog. Zaktualizowaliśmy też zakładkę Trasa.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Nepal. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Nepal – himalajska świątynia mamony

  1. Gosia pisze:

    Warto było czekać tak długo na kolejny wpis na blogu.Pozdrowienia dla Was od wszystkich moich znajomych , którzy Was czytają a których nie znacie .

  2. Pan Leszek pisze:

    Szacun.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>