Malezja – o tym, jak ciastka powaliły imperium mongolskie i o kilku innych sprawach

Jeżeli rajem można określić miejsca, w których stołowanie się w knajpach jest tańsze, niż gotowanie w domu, w których przy zwyczajnej pensji można wynająć dom z ogrodem lub apartament z basenem, w których cały rok jest ciepło, a deszczowe dni wita się z ulgą i wreszcie, w których kontrolerzy biletów są uśmiechnięci i nie kłopoczą kontrolą śpiących pasażerów, to Kuala Lumpur ze spokojnym sumieniem możemy do takich miejsc zaliczyć. Małym druczkiem opisalibyśmy jedynie pierwszy punkt: oczywiście nie wszędzie w mieście można zjeść za pół darmo. Miłośnicy niskobudżetowej lokalnej kuchni powinni wybierać miejsca „pod chmurką” – w całym KL (jak wszyscy tu skracają nazwę miasta) jest ich pewnie setki. Jedno z naszych ulubionych, tuż przy naszym domu, serwuje dosę – placek z soczewicy i ryżu podawany z aromatycznymi sosami curry i czatnejem na bazie kokosa – za jedynego ringgita (w czasie pisania postu około 97 groszy). Do tego za kolejnego ringgita można zamówić teh tarikh – herbatę ze słodkim mlekiem i delikatnym, korzennym aromatem i kolacja gotowa. Obiady są nieco bardziej kosztowne – za 4-5 ringgitów można zakupić posiłek w systemie nielimitowanych dokładek, składający się z ryżu i różnego rodzaju sosów (w zależności od miejsca od trzech do nawet dwunastu). Curry z kwiatów bananowca, marynowane tofu czy grzybowo-sojowe przysmaki z ziołami i egzotycznymi warzywami brzmią jak wytworne dania dla koneserów, ale ich także można skosztować w odpowiednich miejscach za nie więcej niż 5-6 ringgitów.
W sierpniu w Kuala Lumpur miały miejsce dwa bardzo ważne religijne wydarzenia związane z siódmym miesiącem księżycowym: Ramadan oraz chińskie święto głodnych duchów. Jeszcze na poprzedniej podróży nasłuchaliśmy się od różnych turystów bardzo ciekawych historii o podróżowaniu w krajach muzułmańskich w czasie Ramadanu. Mówiono nam, że kierowcy autobusów niemal mdleją z głodu na długich, międzymiastowych trasach, że wszyscy mają nerwy na wierzchu i na domiar złego wszystkim brzydko pachnie z ust, bo prawdziwy muzułmanin od wschodu do zachodu słońca nie może nic włożyć do ust, a tyczy się to również gumy do żucia i pasty do zębów. Ba, najzagorzalsi ponoć nie łykają nawet śliny.
Jak wygląda to w praktyce u wszystkich muzułmanów oczywiście nie wiemy, ale możemy przytoczyć przykład jednej ze znajomych w naszym wieku, która jest muzułmanką i zadeklarowała, że będzie pościć w Ramadanie. Przez pierwsze kilka dni nie pościła, gdyż miała okres – kobiety w trakcie okresu, dzieci i ludzie chorzy pościć nie muszą. Potem nastąpiło kilka dni przepisowego postu, ale później, zazwyczaj wczesnym popołudniem, pokusy brały górę i nieszczęśnica zapalała papierosa lub wypijała kawę. W jej odczuciu wciąż pościła, chociaż nie w 100%. Należy tutaj zaznaczyć, że uprawiane przez nas właśnie wchodzenie z butami w czyjeś religijne postanowienia muzułmaninowi nie przystoi. Jedną z głównych i powszechnie szanowanych reguł islamu jest zasada nieoceniania bliźniego i nieinteresowania się jego relacjami z Allachem.
Około godziny 18 muezin wzywając do modlitwy, dawał również znak, że słońce już zaszło i można zasiadać do stołu. Wszyscy nagle sięgali do toreb i plecaków po przekąski, kupowali co bądź w sklepach spożywczych lub pędzili na kolacje ze znajomymi i rodziną.
Byliśmy pełni podziwu dla tych najściślej przestrzegających postu: niejedzenie może nie jest aż tak uciążliwe, jednak odmawianie sobie szklanki wody przy 35 stopniowym upale to prawdziwe poświęcenie. My postu nie przestrzegaliśmy, ale świąteczną atmosferę czuliśmy mimo wszystko. Gdzie nie spojrzeć paliły się kolorowe lampki, wszystko było przyozdobione plecionkami z wikliny i kolorowego papieru, zewsząd wołał napis „Hari Raya” – w dosłownym tłumaczeniu wielki dzień. Jest to dwudniowe podsumowanie Ramadanu, podczas którego w każdym domu gotuje się wykwintne potrawy i zaprasza wszystkich znajomych. Panuje podobna do naszej wigilijnej tradycja – tego dnia muzułmanie przyjmują w swe progi każdego, kto zechce przyjść i się najeść, nawet jeżeli pierwszy raz widzą go na oczy. Domy premiera i innych oficjeli także są otwarte. W tym roku premier Malezji (według jednego z tutejszych dzienników) przyjął około 200.000 gości. Każdy dostał poczęstunek i mały prezent.
Równolegle z Ramadanem Chińczycy celebrowali miesiąc głodnych duchów. Według nich siódmy miesiąc księżycowy szczególnie stymuluje duchy do odwiedzania ziemskiego padołu i przeszkadzania ludziom. Aby uniknąć nieprzyjemnych spotkań z istotami z zaświatów Chińczycy co wieczór wystrzelali fajerwerki zostawiali dary w postaci jedzenia, picia, świeczek i kadzideł w różnych miejscach. Przechadzając się po dzielnicy, można było odnieść wrażenie, że miał mieć miejsce festiwal nocnego piknikowania, ale wszyscy uczestnicy uciekli jeszcze przed ucztą: ryże z kurczakiem, makarony, Coca-Cola i piwo z wetkniętymi słomkami i przygotowanymi sztućcami w nastrojowym otoczeniu świec czekały na trawie na pożarcie przez duchy. Te z kolei albo posilały się jedynie metafizyczną częścią owych darów, albo przychodziły pod postacią bezpańskich zwierząt, albo były przez te zwierzęta świętokradzko ubiegane.
Mieliśmy przyjemność obchodzić jeszcze jedno chińskie święto związane z księżycowymi ciasteczkami (z angielskiego Moon Cakes). Owe ciasteczka w czasie konfliktu chińsko-mongolskiego odegrały niebagatelną rolę. W zupełnie tajny sposób pomagały przenosić zaszyfrowane informacje. Każde kwadratowe ciasto opatrzone chińskimi znakami można podzielić na równe ćwiartki. Wtajemniczeni dzielili w ten sposób kilka ciastek, następnie układając ćwiartki w sobie tylko znanej konfiguracji, odszyfrowując tym samym tajny przekaz. Święto w dzisiejszych czasach sprowadza się głównie do najprzyjemniejszej części, mianowicie spożywania tychże ciastek (lub jeżeli ktoś woli: zacierania śladów konspiracji).
W chwili pisania postu jesteśmy w przede dniu święta Deepavali, najważniejszego dla Hindusów. Po Chińczykach (ponad 30%) to druga co do wielkości mniejszość w Malezji (8%), więc zapowiadają się huczne obchody. Te jednak opiszemy w kolejnym poście, razem z innymi przeżyciami z Kuala Lumpur, którymi chcielibyśmy się podzielić.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Malezja. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

6 odpowiedzi na „Malezja – o tym, jak ciastka powaliły imperium mongolskie i o kilku innych sprawach

  1. kiełszka pisze:

    ewa, nie pij coca-coli z ulicy!

  2. stanley pisze:

    Trzy miesiace Was nie bylo.Codziennie sprawdzalem.A tak ladnie opisujecie i piszcie czesciej niz raz na kwartal.Dziadek.

  3. ciocia Danusia pisze:

    Oj, czytając Was czułam te smaki i zapachy… Jaka szkoda,że mnie tam nie ma … Myślami jestem z Wami, moc buziaków

  4. Gosia pisze:

    a ja wypatrywałam zdjęć ;) i od 2 wpisów brak na blogu fotek …
    Fajnie ,że napisaliście coś nowego .Też zaglądałam tu niemal codziennie .
    przesyłam już jesienne pozdrowienia

  5. jawor pisze:

    Hej Globetrotterzy,

    chciałbym was odwiedzić. dajcie znać jak się z wami skontaktować. email podałem wyżej.

    pzdr!
    P

  6. Gosia pisze:

    Gratuluję setnego fana na Facebook-u ;) Tak trzymać !

Odpowiedz na „kiełszkaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>