Serbia, Macedonia, Grecja – zagubiony post i prolog kolejnej wyprawy

ZDJĘCIA TUTAJ


Tour de France (bez niedozwolonych substancji!) trwa w najlepsze. Trzyosobowy, kolorowy peleton przemierza kolejne kilometry przy akompaniamencie klaksonów i krzyków dopingujących. Co chwilę z wyprzedzającego nas samochodu wychyla się uśmiechnięta twarz, wyciągnięta zostaje dłoń z kciukiem do góry. Z mijanych kawiarni słychać pełne okrzyki „Brawo, brawo!”, a gdy okazuje się, że jesteśmy z Polski, entuzjazm jest jeszcze większy – słyszymy „O! Bracia nasi!”. W takiej atmosferze pedałuje się lekko, z uśmiechem na ustach – czujemy, że bierzemy udział w czymś wyjątkowym, czujemy, że nasz wysiłek zostaje doceniony. Połykamy kolejne kilometry, coraz częściej przebywamy dziennie odległość trzycyfrową, mimo że nie odmawiamy sobie przyjemności. Tutaj kąpiel w basenie, tam wycieczka do gorących źródeł, staraliśmy się możliwie najpełniej korzystać z uroków gościnnej Serbii. Widocznie nogom przywykłym już do pedałowania mniejszy problem sprawiały pokonywane dystanse i bez żadnego kłopotu jak w siedmiomilowych butach przemierzamy coraz większe odległości. Jazda już tak w krew nam weszła, że gdy robimy dzień odpoczynku brakować zaczyna roweru, ruchu, ciężej zasnąć i apetyt mniejszy.
Pożegnanie z Serbią to początek prawdziwych gór (w Polsce i Słowacji właściwie nie wjeżdżaliśmy wyżej niż 600 m n.p.m.), ale to nie one utrudniały najbardziej podróż. Zmorą dla rowerzystów przemierzających Wielką Nizinę Węgierską i pobliskie tereny jest koszawa – wiatr – legenda. Nie wierzcie informacjom encyklopedyczno-internetowym, które próbują w logiczne ramy ująć nasilenie i kierunek tego wiatru. Rzeczywistość jest zupełnie inna i dużo prostsza – koszawa wieje bez przerwy i zawsze w kierunku przeciwnym do jazdy. Gdy już za plecami zostawialiśmy bezkresne równiny, na do widzenia koszawa zafundowała nam sto kilometrów przeprawy przez mękę. Przez cały dzień mieliśmy wrażenie, że pedałując z całej siły, w miejscu stoimy. Kolana od mocnego naciskania na pedały posłuszeństwa zaczęły odmawiać, ale jak na zbawienie przyszły… góry. Osłoniły one strudzonych kolarzy od wiatru i dawały gwarancję, że teraz za każdy wysiłek (podjazd) będzie nagroda (zjazd), koszawa wysiłek kolejnym wysiłkiem wynagradzała.
Droga złej jakości (wybraliśmy żwirową trasę biegnącą równolegle do przepełnionej TIRami drogi krajowej) wiodła przez wiejskie i bezludne krajobrazy. Jechaliśmy wzdłuż rzeki w otoczeniu bujnej roślinności, wdychaliśmy świeże powietrze o zapachu papryki i pomidorów. W pewnym momencie właściwie bez żadnego płynnego przejścia zmieniło się wszystko wokół nas. Podejrzewaliśmy, że w dzwonku ktoś nam ukrył funkcję teleportu, której nieopacznie użyliśmy, bo nagle znaleźliśmy się w… Azji Centralnej. U mijanych osób na próżno szukaliśmy słowiańskich rysów, bujną roślinność zastąpił step, na okolicznych wzgórzach widać było dziesiątki minaretów, zamiast pomidorów i papryki czuliśmy zapach wypalonej słońcem trawy i ziemi tęskniącej za deszczem. Malowniczość tego niecodziennego krajobrazu podkreśliła obecność małego chłopczyka przemierzającego okolicę na osiołku. Okazało się, że powód zmian był dużo bardziej prozaiczny. Mimo że przejeżdżaliśmy kilkanaście kilometrów od granic administracyjnych Kosowa znaleźliśmy się na terenach zamieszkałych przez Albańczyków, co przypadkowo nałożyło się ze zmianą ukształtowania terenu i roślinności. Po raz kolejny podróż obnażyła naszą ignorancję, nie wiedzieliśmy, że miejsca o tak orientalnym uroku znajdziemy w Europie.
Po Serbii przyszedł czas na Macedonię. Pierwszą noc spędziliśmy w Kumanowie w podejrzanej renomy staromodnym hotelu, w którym przy łóżkach stały popielniczki i prezerwatywy. Będąc jeszcze w trakcie śniadania, zostaliśmy poproszeni o wyniesienie rzeczy z pokoi, ponieważ przyszli kolejni „goście” – jedna z wielu par, jaka pojawiła się tam z samego rana. W Skopje wybraliśmy już dużo przyzwoitsze lokum w hostelu nad miastem.
Macedonia już od wjazdu chwaliła się na każdym kroku swoim honorowym obywatelem – Aleksandrem Macedońskim, którego zresztą za swojego uważają także Grecy. W stolicy na głównym placu postawiono w ostatnich latach kilka całkiem sporych pomników stylizowanych na stare z antycznymi bohaterami na koniach. W czasie naszego pobytu niektóre zresztą kończono. Wyglądało to dość komicznie – za wszelką cenę miasto miało wyglądać na stare i o długiej tradycji. Wynik niestety był dość groteskowy. Dużo bardziej autentycznie przedstawiały się modły muzułmanów, podczas których mężczyźni zamknęli wszystkie sklepy i tłumnie w ciszy zaczęli modlić się wprost na chodniku. Centrum opustoszało, ucichło. Po kilku chwilach wszystko wróciło do normy i jak gdyby nic się nie stało wszyscy wrócili do swoich obowiązków.
W Macedonii pobiliśmy własny rekord wytrzymałości – zarówno psychicznej, jak i fizycznej. W ciągu jednego dnia wspięliśmy się z poziomu około 400 m n.p.m. do ponad 1400 m n.p.m. i osiągnęliśmy najwyższy punkt naszej wycieczki – jezioro Mavrovo. Nie skorzystaliśmy z namów panów w ciężarówkach na podwózkę i pokonaliśmy cały dystans na niemal najlżejszych przerzutkach, co jakiś czas pochłaniając tylko kolejną porcję wysokokalorycznych posiłków. Widoki nam wszystko wynagrodziły, czego niestety nie mogliśmy powiedzieć o noclegu. Temperatura spadła do kilku stopni, taniej agroturystyki nie znaleźliśmy, więc marzliśmy na kość w polarach, kocach, śpiworach i namiotach. Na szczęście rano nie musieliśmy się bardzo męczyć, ponieważ na dystansie około 20 kilometrów prawie nie ruszaliśmy nogami – trzeba było tylko czasem przyhamować na zakrętach.:)
Dojechaliśmy, a raczej zjechaliśmy do granicy z Albanią, Peshkopi już niemal wychylało się zza rogu, ale na kilkanaście kilometrów przed bramami tego miasta, jeszcze w Macedonii zmieniliśmy zdanie i stwierdziliśmy, że jedziemy do Grecji. Widocznie nasze kłamstwa po drodze (w Serbii nie wypadało mówić, że jedziemy do Albanii, więc udawaliśmy, że celem jest Grecja) tak weszły nam w krew, że nie dało się już tego odkręcić. Zamiast tego zobaczyliśmy piękną Ochrydę i tam właściwie technicznie rzecz biorąc skończyła się nasza rowerowa podróż. Zabukowaliśmy bilety do Warszawy z Aten i różnymi innymi środkami transportu w ciągu półtora dnia przenieśliśmy się do Aten. Nie polecamy nikomu jazdy autobusem, samochodem czy pociągiem z rowerem w tamtych okolicach. Użeranie się z konduktorami i szukanie łaskawych kierowców, którzy pomogą nam się przeprawić przyprawiło naszą wycieczkę o jedne z najnieprzyjemniejszych momentów.
Ostatnie pięć dni wyprawy spędziliśmy w Atenach, racząc się pistacjami, dojrzałymi figami, migdałami, frapuccino, sokiem z pomarańczy oraz nieprzyzwoitymi ilościami oliwek i fety. Zwiedziliśmy także Akropol, świątynię Zeusa i inne antyczne budowle, których opisy na tablicach pod nimi bardzo nas jednak zawiodły. Turysta mógł bowiem liczyć na suche informacje o dacie powstania budowli, jej zniszczenia i ogólnej charakterystyki, brakowało natomiast najciekawszej części poświęconej przeznaczeniu czy ciekawostkom historycznym. Odwiedziliśmy także pobliską kamienistą plażę, aby opalić kontrastująco blade elementy zasłonięte podczas sześciotygodniowej podróży.
W Atenach zaskoczyła nas liczba narkomanów, prostytutek i otwartość, z jaką oddawali się swoim rozrywkom oraz pracy. W okolicy, w której mieszkaliśmy, codziennie rano mijaliśmy ludzi ze strzykawkami wprost na krawężnikach, a wieczorem nierzadko siedzieli w tych samych miejscach z dość niecodziennymi minami. Policjanci zdawali sobie nic z tego nie robić – zazwyczaj prężyli dumnie muskuły na skrzyżowaniach, niezauważając degręgolady mającej miejsce kilkanaście metrów od nich.
20 września spakowaliśmy manatki, dojechaliśmy na lotnisko autobusem (pracownicy metra akurat strajkowali) i po doszczętnym rozkręceniu rowerów wsiedliśmy do samolotu do Warszawy, tym samym kończąc naszą rowerową przygodę.
Ale uwaga uwaga, nic straconego! Po długiej przerwie i spóźnieniu z ostatnim postem powracamy w wielkim stylu – jedziemy do Maroka na rowerach. Jesteśmy już we Wrocławiu, niestety bez niezastąpionego Maciusia i znów przebieramy pedałami. Także, jak to mówią, stay tuned.;)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Grecja, Macedonia, Serbia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na „Serbia, Macedonia, Grecja – zagubiony post i prolog kolejnej wyprawy

  1. dziadek pisze:

    Znowu bedzie co czytac i na cos czekac.Powodzenia

  2. Aga pisze:

    To my możemy dodać do Waszej historii kilka słów o Albanii, którą w lipcu zwiedziliśmy wzdłuż i wszerz (samą Albanię;)) nieźle się wymieniliśmy :-P
    Pozdrowienia,
    Aga, Karol i ekipa

  3. Ciotka Danka pisze:

    Wiatru w plecy i wspaniałych przygód:)

  4. Gosia pisze:

    pierwsza narzeczeńska podróż ;) piękne zdjęcia pod ostatnim postem i jeszcze trafniejsze opisy . Samych dobrych dni w podróży i wiatru w plecy.

Odpowiedz na „dziadekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>