Hinduskie wesele to poważne przedsięwzięcie i zarazem prawdopodobnie najbarwniejsza ceremonia, jaką można sobie wyobrazić. Kriszna zapoznał nas z jego kulisami, patrząc z perspektywy rodzica dwóch córek, natomiast podczas pobytu u Ranjitha mieliśmy przyjemność zobaczyć na własne oczy najprawdziwszy ślub. Ranjith to poznany przez CouchSurfing czterdziestokilkulatek z Thalissery, który pomógł nam dostać się na theyyam (opisany wcześniej), a później przygarnął do swojego rodzinnego domu.
Simna i Jibesh poznali się osiem miesięcy przed ślubem, ale nie w kinie, nie na imprezie, lecz standardowo, jak to w Indiach, zapoznali ich rodzice. Procedura aranżowanych małżeństw wygląda następująco: gdy chłopak osiąga odpowiedni wiek, jego rodzice, czasem wspomagani przez profesjonalne swatki, zaczynają szukać dla niego odpowiedniej partii. Gdy takowa się znajdzie, jej zdjęcie prezentowane jest młodzieńcowi i ten musi sam podjąć decyzję na podstawie tego zdjęcia, czy dziewczynę uważa za odpowiednią dla siebie. Jeżeli zdjęcie dziewczyny przejdzie próbę pozytywnie (na tym etapie potencjalna wybranka jeszcze nic nie wie o zamiarach swych rodziców, więc nie jest niegrzecznie odrzucić jej kandydaturę), do głosu dochodzą gwiazdy. Astrolog na podstawie dokładnych (co do minuty) dat urodzenia młodych ustala ich szczegółowe horoskopy i w niebie szuka odpowiedzi, czy mogą oni być parą. Ta odpowiedź jest wiążąca. Potem znów schodzimy na ziemię: czas na pierwsze spotkanie.
Nie będzie to jednak romantyczne sam na sam, gdzieś w ustronnym, zacisznym miejscu, gdzie oboje mogliby spokojnie porozmawiać i poznać się, mimo że to pierwsze spotkanie jest zazwyczaj kluczowym przy podejmowaniu decyzji dotyczącej reszty ich życia. To spotkanie bardziej przypomina oglądanie przed zakupem konia i jego rzędu. Do domu dziewczyny przybywa chłopak wraz z całą najbliższą rodziną, aby obejrzeć zarówno dziewczynę, jak i miejsce, w którym żyje. W przypadku Simny i Jibesha decyzję podjęto w piętnaście minut: on stwierdził, że ona mu się podoba, ona nie miała zbyt wiele do powiedzenia, spotkanie można było już zakończyć. Większość pierwszych spotkań wygląda podobnie, bo na tym etapie niezręcznie jest już chłopakowi i jego rodzinie odmówić. Komu nie byłoby niezręcznie? Wystarczy wyobrazić sobie późniejsze wymówki rodziców: „Nam się podoba, swatkom się podoba, Tobie przecież też się podobała, wreszcie gwiazdy także wypowiedziały się pozytywnie, to o co ci teraz chodzi?”. A wystarczy pomyśleć, jak czasem inaczej rzeczywistość wygląda na zdjęciu…
Jeżeli ktoś myśli, że może w ciągu tych ośmiu miesięcy od spotkania do ślubu Simna i Jeebesh poznali się lepiej, to grubo się myli. Zaraz następnego dnia po „oględzinach” on spakował manatki i wrócił do pracy do Muskatu. W międzyczasie przyjechał jeszcze na swoje oficjalne zaręczyny, podczas których wymienił się z Simną dużymi złotymi sygnetami, pełniącymi rolę podobną do chrześcijańskich obrączek. Podczas jego pobytu w Muskacie odbyli jeszcze kilka telefonicznych rozmów i potem jedyne co pozostało, to wziąć ślub.
11 grudnia, w przeddzień uroczystości, odbyły się dwa osobne przyjęcia – jedno u niej w domu dla jej gości i drugie podobne u niego. My, jako chwilowi sąsiedzi, zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie do niej. Właściwie można to nazwać weselem, ponieważ po ceremonii w świątyni nie było w planie żadnego balu na cześć młodej pary. Przygotowania do przedślubnej uroczystości Simny widzieliśmy już dzień wcześniej: cały ogród został jakby opakowany w różnobarwne tkaniny, wszędzie rozłożono krzesła i stoliki, zamontowano nawet tymczasowe zlewy. Skalę przedsięwzięcia niech odda to, że samego ryżu zakupiono dwieście pięćdziesiąt kilogramów, aby móc nakarmić wszystkich gości. Garnki do jego gotowania dorównywały rozmiarem małym wannom. Danie, które było podawane na przyjęciu, a które u nas można by uznać za kilka dań, nazywa się thali i tradycyjnie podaje się je na świeżo ściętym liściu bananowca. Składa się ze wspomnianego ryżu i małych porcji kilkunastu potraw – sosów chutney, sambaru, wywarów warzywnych oraz wegetariańskich i mięsnych curry. Każda z nich jest bardzo pikantna i bogato przyprawiona różnymi masalami, wiele zawiera warzywa, których nie sposób spotkać w Polsce, o tak dźwięcznych nazwach jak na przykład drumsticks (z ang. pałeczki perkusyjne) i ladies fingers (z ang. damskie paluszki). Za deser służy paysam – ryż gotowany na mleku z kokosem, orzechami, rodzynkami, goździkami, kardamonem, brązowym cukrem i z czym tylko jeszcze kucharz uzna, że będzie jeszcze pyszniej. Wszyscy goście dostają nielimitowane dokładki, dopóki nie złożą liścia bananowca w połowie.
Jedzenie było gwoździem programu przyjęcia panny młodej. Większość jeszcze skorzystała z okazji zrobienia sobie zdjęcia z Simną (zatrudnieni byli profesjonalni fotografowie, których pomocnicy świecili wszystkim w oczy oślepiająco jasnym światłem). Jednak już o godzinie dwudziestej drugiej trzeba było wracać do domów – wszak jutro rano wielka ceremonia.
Rodzina, u której mieszkaliśmy, zaoferowała nam eleganckie, tradycyjne stroje z Kerali, w których mogliśmy godnie zaprezentować się na uroczystości. Ewa przy akompaniamencie chichotów i wyrazów uznania dla jej wzrostu została profesjonalnie zawinięta w keralskie sari w pokoju kobiet. Rafała spodenki w męskim pokoju zostały zamienione na doti – chustę owiniętą wokół bioder. Jeszcze tylko pani domu odcisnęła każdemu na czole kropkę z pasty z drzewa sandałowego i mogliśmy ruszyć do świątyni.
Tam zobaczyliśmy, co dokładnie mieli na myśli wszyscy, którzy mówili nam wcześniej, że panna młoda jest cała przystrojona złotem. Dwudziestoczterokaratowym kruszcem mieniły się dziesiątki jej bransoletek, ogromne kolie i łańcuchy na piersi, kolczyki, a nawet przepaska na biodrze. We włosy wpleciony miała pewnie kilogram kwiatów jaśminu, na lewej dłoni namalowane henną fantazyjne wzory – barwne, jedwabne sari zdawało się być jedynie tłem dla tego wszystkiego.
Przyzwyczajeni do kościelnych, długich obrządków ślubnych byliśmy zdziwieni , jak krótka była sama ceremonia zaślubin. Młodzi wymienili się takimi samymi bukietami kwiatów, łańcuchami z jaśminu, osoba ze świątyni poświęciła ich związek opiece świątynnego guru, po piętnastu minutach byli już małżeństwem. Ostatnim punktem programu był serwowany w wielkiej hali tuż przy świątyni posiłek dla wszystkich gości, podobny do tego z przyjęcia panny młodej. Młodzi jedli wraz ze wszystkimi, lecz gdy tylko skończyli, musieli jechać do domu pana młodego. Jak nam wytłumaczono, zgodnie z tradycją para musi się tam zjawić w określonym czasie po ceremonii. Jeżeli przyjadą za późno i co gorsza wejdą do domu lewą stopą ich związkowi grozi pech.
Po weselu kontynuowaliśmy podróż z rodziną Ranjitha, o czym szerzej w następnym poście.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).