Kerala i Tamil Nadu – już dalej się nie da

Alleppey można nazwać Wenecją Indii: miasto i jego okolice słyną bowiem z sieci wszechobecnych kanałów i rzek. W przeciwieństwie do Włoch tu są one jednak wkomponowane głównie w soczyście zielone pola ryżowe i małe, urokliwe wioseczki, do których dostać się można jedynie drogą wodną. Wybraliśmy się na kilkugodzinny rejs niewielką, zadaszoną łódką. Prawdziwą atrakcją są tu jednak ogromne łodzie, na których można mieszkać w luksusowych warunkach i zwiedzać okolicę, pływając bez pośpiechu nawet kilka dni. Na te nie mieliśmy jednak ochoty ani funduszy – obwiązywał ukryty „podatek od białej skóry”. Biali turyści płacą dwa razy więcej od turystów z Indii. Taki „podatek” można spotkać w każdym miejscu pełnym turystów, czasem ukryty, czasem jawny. Na przykład przy opłatach za wstęp do większości zwiedzonych przez nas muzeów istniał podział na turystów z Indii i z reszty świata.
Dlatego staramy się jeździć także po miejscach rzadziej odwiedzanych przez turystów i jako następny przystanek po Alleppey wybraliśmy Kanyakumari – miasteczko wyznaczające południowy kraniec subkontynentu. To tu stykają się 3 wielkie wody: Ocean Indyjski, Zatoka Benglaska i Morze Arabskie. Jest to pewnie jedno z nielicznych miejsc na świecie, w których tego samego dnia można podziwiać, jak słońce wschodzi i zachodzi nad wodą. Kanyakumari ma spore zadatki na kurort światowej klasy (nawet tuż przy brzegu czekają na deweloperów ogromne, niezabudowane działki!), należałoby jednak najpierw przeprowadzić ogólne porządki, zakazać surowo oddawania moczu w bramach i zainstalować bydłu worki pod ogonami.
W podróży staramy się raz na jakiś czas odwiedzać miejsca kultu religijnego, aby mieć ciągłą łączność z Absolutem. W Kanyakumari odwiedziliśmy kościół katolicki, w którym mieliśmy okazję zaobserwować bardzo ciekawą fuzję religijno-kulturalną. Świątynie wypełniała kakofoniczna muzyka, która ani jedną nutką nie przypominała muzyki sakralnej europejskich kościołów. Dominowały w niej piszczałki i chaotyczne bębny (na szczęście nikt nie śpiewał). Wchodząc do świątyni należało zdjąć obuwie, jak w przypadku świątyń hinduistycznych. W środku wszyscy siadali skrzyżnie wprost na podłodze. Sposób w jaki wierni oddawali hołd świętym obrazom również nie wywodził się z tradycji katolickiej. Całowali oni dłoń i przykładali ją do obrazu, później do swojego czoła i serca, powtarzając całą sekwencję trzykrotnie (to również zapożyczenie z hinduizmu). Niby kościół znajomy, ale przysłowiowy diabeł tkwi w szczegółach – przy suficie zamiast świeczników ogromne wiatraki, kobiety w kolorowych sari zamiast starszych pań w beretach. Smaczku wszystkiemu dodawał ksiądz czytający SMSy za ołtarzem (na szczęście nie w trakcie mszy).
W Kanyakumari i okolicach znajduje się wiele ważnych świątyń hinduistycznych, do których co roku pielgrzymują setki tysięcy Hindusów. Pielgrzymować mogą mężczyźni, dziewczynki i starsze kobiety, młodym zabrania się pielgrzymowania, aby nie odwracały uwagi mężczyzn od spraw duchowych. Przed dotarciem do świątyni pielgrzymi muszą przez czterdzieści jeden dni stosować się do ściśle określonych reguł – obowiązują czarne stroje, zakazane są mięsne posiłki, aktywność seksualna, noszenie obuwia, a nawet obcinanie włosów i paznokci.
Kanyakumari poza pielgrzymami przyciąga całe rzesze weekendowych turystów indyjskich, którzy znani są ze swej hałaśliwości. Po dwóch dniach spędzonych w hotelu pełnym Indusów uznaliśmy, że w pełni zasługują na tę opinię. Krzyczane rozmowy przez cały korytarz o piątej nad ranem, nieprzerwany godzinny płacz nawet kilkoro dzieci na raz i conocne dobijanie się do nie swoich pokojów – to tylko nie liczne z atrakcji, jakie fundowali nam indyjscy przyjezdni.

Aktualizacja zdjęć z Kerali

Pierwsze zdjęcia z Tamil Nadu

Opublikowano Indie | Skomentuj

Kerala – ślady słonia

Z Ranjithem i jego rodziną (sześć osób w samochodzie) udaliśmy się do Wayanard, miejsca opisywanego jako najpiękniejsze w Kerali. Brat Ranjitha, Sheshi, niedawno ukończył tam budowę domu na skraju parku narodowego, który ma być zarówno domkiem letniskowym dla rodziny jak i pensjonatem. Tam mieliśmy spędzić dwa kolejne dni.
Po sześciu godzinach jazdy po drodze usłanej dziurami i okraszonej górskimi zakrętami śmierci, lżejsi o kilka części z podwozia, dotarliśmy do celu. W ciszy bambusowego lasu zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak głośno było w poprzednio odwiedzanych przez nas miejscach. Chyba dość szybko przyzwyczailiśmy się do przeludnienia i związanego z nim zgiełku. W Wayanard wszystko było inne. Jedynymi zabudowaniami były małe siedliska plemiennej ludności zamieszkującej skraj dżungli, powietrze było czyste i dużo chłodniejsze (około 25 stopni Celsjusza), nie było ruchu drogowego. Do tego wszystkiego dochodziła świadomość, że nie znajdujemy się w przyosiedlowym lasku, tylko w prawdziwej dżungli i gdyby nie wykopany przez plemienną ludność rów otaczający zabudowania, dzikie słonie chętnie wpadłyby do naszego ogrodu na konsumpcję…
W Wayanard udało się zrealizować jedno z dziecięcych marzeń Rafała – spędzić noc w domku na drzewie. Tylko moskitiera oddzielała nas od świszczącej, cykającej i pohukującej dżungli. Zawieszeni na bambusowym podeście, pomiędzy przepaścią i gwiaździstym niebem, usnęliśmy kołysani muzyką tropikalnego lasu. Następnego ranka rodzina zafundowała nam przejażdżkę jeepem po dżungli. Główną reklamowaną przez nich atrakcją miało być niemal pewne spotkanie z dzikimi słoniami. Pech chciał, że przed nami pobliską drogą przejeżdżał rozklekotany autobus, który skutecznie wystraszył tych największych mieszkańców dżungli. O niedosycie nie może być jednak mowy mimo, że wiemy, jak magiczne może być spotkanie dzikiego słonia. Co chwilę napotykaliśmy jelenie, pawie, węże, małpy i jaszczurki. Spotkania z dziką fauną były oczywiście radosne, ale to mistyczna atmosfera tropikalnego lasu wywarła na nas największe wrażenie. Z każdym wdechem wilgotnego powietrza odczuć można było siłę natury drzemiącą czujnie pod mglistą pierzyną.
Udaliśmy się jeszcze na kilka krótkich trekkingów w poszukiwaniu dzikich słoni. Udało nam się jedynie znaleźć świeże (jeszcze ciepłe!) niezbite dowody słoniowej obecności. Nasz przewodnik bał się zabrać nas w bardziej oddalone od wspomnianego wcześniej rowu miejsca, gdyż powątpiewał w nasze możliwości sprinterskie. Jeden z przyjaciół rodziny Ranjitha po nieprzewidzianym spotkaniu sam na sam ze słoniem (i udanej ucieczce) przez trzy dni w drgawkach nie mógł dojść do siebie z powodu szoku.
W Wayanard po zmroku, z uwagi na bezpieczeństwo zwierząt, ruch na ulicach okalających dżunglę jest zabroniony. Jeśli człowiek potrąci dzikie zwierzę, grożą mu co najmniej takie same konsekwencje, jak za potrącenie człowieka. Świadomość, że utrata ostatnich egzemplarzy ginących gatunków byłaby nieodwracalna powoduje, że rząd oraz lokalna ludność podejmują duże starania w kierunku ich ochrony. Wciąż są jednak tacy, którzy bezkarnie (dzięki łapówkom) dopuszczają się czynów zabronionych na terenie chronionym. W rejonie oprócz policji sprawnie działają organizacje charytatywne zajmujące się ekologią. Informację o tej najbardziej (według naszego rozeznania) godnej zaufania dodaliśmy do zakładki Pomóż.

Zaktualizowane zdjęcia z Kerali

Opublikowano Indie | 1 komentarz

Kerala – wesele w porze suchej

Hinduskie wesele to poważne przedsięwzięcie i zarazem prawdopodobnie najbarwniejsza ceremonia, jaką można sobie wyobrazić. Kriszna zapoznał nas z jego kulisami, patrząc z perspektywy rodzica dwóch córek, natomiast podczas pobytu u Ranjitha mieliśmy przyjemność zobaczyć na własne oczy najprawdziwszy ślub. Ranjith to poznany przez CouchSurfing czterdziestokilkulatek z Thalissery, który pomógł nam dostać się na theyyam (opisany wcześniej), a później przygarnął do swojego rodzinnego domu.
Simna i Jibesh poznali się osiem miesięcy przed ślubem, ale nie w kinie, nie na imprezie, lecz standardowo, jak to w Indiach, zapoznali ich rodzice. Procedura aranżowanych małżeństw wygląda następująco: gdy chłopak osiąga odpowiedni wiek, jego rodzice, czasem wspomagani przez profesjonalne swatki, zaczynają szukać dla niego odpowiedniej partii. Gdy takowa się znajdzie, jej zdjęcie prezentowane jest młodzieńcowi i ten musi sam podjąć decyzję na podstawie tego zdjęcia, czy dziewczynę uważa za odpowiednią dla siebie. Jeżeli zdjęcie dziewczyny przejdzie próbę pozytywnie (na tym etapie potencjalna wybranka jeszcze nic nie wie o zamiarach swych rodziców, więc nie jest niegrzecznie odrzucić jej kandydaturę), do głosu dochodzą gwiazdy. Astrolog na podstawie dokładnych (co do minuty) dat urodzenia młodych ustala ich szczegółowe horoskopy i w niebie szuka odpowiedzi, czy mogą oni być parą. Ta odpowiedź jest wiążąca. Potem znów schodzimy na ziemię: czas na pierwsze spotkanie.
Nie będzie to jednak romantyczne sam na sam, gdzieś w ustronnym, zacisznym miejscu, gdzie oboje mogliby spokojnie porozmawiać i poznać się, mimo że to pierwsze spotkanie jest zazwyczaj kluczowym przy podejmowaniu decyzji dotyczącej reszty ich życia. To spotkanie bardziej przypomina oglądanie przed zakupem konia i jego rzędu. Do domu dziewczyny przybywa chłopak wraz z całą najbliższą rodziną, aby obejrzeć zarówno dziewczynę, jak i miejsce, w którym żyje. W przypadku Simny i Jibesha decyzję podjęto w piętnaście minut: on stwierdził, że ona mu się podoba, ona nie miała zbyt wiele do powiedzenia, spotkanie można było już zakończyć. Większość pierwszych spotkań wygląda podobnie, bo na tym etapie niezręcznie jest już chłopakowi i jego rodzinie odmówić. Komu nie byłoby niezręcznie? Wystarczy wyobrazić sobie późniejsze wymówki rodziców: „Nam się podoba, swatkom się podoba, Tobie przecież też się podobała, wreszcie gwiazdy także wypowiedziały się pozytywnie, to o co ci teraz chodzi?”. A wystarczy pomyśleć, jak czasem inaczej rzeczywistość wygląda na zdjęciu…
Jeżeli ktoś myśli, że może w ciągu tych ośmiu miesięcy od spotkania do ślubu Simna i Jeebesh poznali się lepiej, to grubo się myli. Zaraz następnego dnia po „oględzinach” on spakował manatki i wrócił do pracy do Muskatu. W międzyczasie przyjechał jeszcze na swoje oficjalne zaręczyny, podczas których wymienił się z Simną dużymi złotymi sygnetami, pełniącymi rolę podobną do chrześcijańskich obrączek. Podczas jego pobytu w Muskacie odbyli jeszcze kilka telefonicznych rozmów i potem jedyne co pozostało, to wziąć ślub.
11 grudnia, w przeddzień uroczystości, odbyły się dwa osobne przyjęcia – jedno u niej w domu dla jej gości i drugie podobne u niego. My, jako chwilowi sąsiedzi, zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie do niej. Właściwie można to nazwać weselem, ponieważ po ceremonii w świątyni nie było w planie żadnego balu na cześć młodej pary. Przygotowania do przedślubnej uroczystości Simny widzieliśmy już dzień wcześniej: cały ogród został jakby opakowany w różnobarwne tkaniny, wszędzie rozłożono krzesła i stoliki, zamontowano nawet tymczasowe zlewy. Skalę przedsięwzięcia niech odda to, że samego ryżu zakupiono dwieście pięćdziesiąt kilogramów, aby móc nakarmić wszystkich gości. Garnki do jego gotowania dorównywały rozmiarem małym wannom. Danie, które było podawane na przyjęciu, a które u nas można by uznać za kilka dań, nazywa się thali i tradycyjnie podaje się je na świeżo ściętym liściu bananowca. Składa się ze wspomnianego ryżu i małych porcji kilkunastu potraw – sosów chutney, sambaru, wywarów warzywnych oraz wegetariańskich i mięsnych curry. Każda z nich jest bardzo pikantna i bogato przyprawiona różnymi masalami, wiele zawiera warzywa, których nie sposób spotkać w Polsce, o tak dźwięcznych nazwach jak na przykład drumsticks (z ang. pałeczki perkusyjne) i ladies fingers (z ang. damskie paluszki). Za deser służy paysam – ryż gotowany na mleku z kokosem, orzechami, rodzynkami, goździkami, kardamonem, brązowym cukrem i z czym tylko jeszcze kucharz uzna, że będzie jeszcze pyszniej. Wszyscy goście dostają nielimitowane dokładki, dopóki nie złożą liścia bananowca w połowie.
Jedzenie było gwoździem programu przyjęcia panny młodej. Większość jeszcze skorzystała z okazji zrobienia sobie zdjęcia z Simną (zatrudnieni byli profesjonalni fotografowie, których pomocnicy świecili wszystkim w oczy oślepiająco jasnym światłem). Jednak już o godzinie dwudziestej drugiej trzeba było wracać do domów – wszak jutro rano wielka ceremonia.
Rodzina, u której mieszkaliśmy, zaoferowała nam eleganckie, tradycyjne stroje z Kerali, w których mogliśmy godnie zaprezentować się na uroczystości. Ewa przy akompaniamencie chichotów i wyrazów uznania dla jej wzrostu została profesjonalnie zawinięta w keralskie sari w pokoju kobiet. Rafała spodenki w męskim pokoju zostały zamienione na doti – chustę owiniętą wokół bioder. Jeszcze tylko pani domu odcisnęła każdemu na czole kropkę z pasty z drzewa sandałowego i mogliśmy ruszyć do świątyni.
Tam zobaczyliśmy, co dokładnie mieli na myśli wszyscy, którzy mówili nam wcześniej, że panna młoda jest cała przystrojona złotem. Dwudziestoczterokaratowym kruszcem mieniły się dziesiątki jej bransoletek, ogromne kolie i łańcuchy na piersi, kolczyki, a nawet przepaska na biodrze. We włosy wpleciony miała pewnie kilogram kwiatów jaśminu, na lewej dłoni namalowane henną fantazyjne wzory – barwne, jedwabne sari zdawało się być jedynie tłem dla tego wszystkiego.
Przyzwyczajeni do kościelnych, długich obrządków ślubnych byliśmy zdziwieni , jak krótka była sama ceremonia zaślubin. Młodzi wymienili się takimi samymi bukietami kwiatów, łańcuchami z jaśminu, osoba ze świątyni poświęciła ich związek opiece świątynnego guru, po piętnastu minutach byli już małżeństwem. Ostatnim punktem programu był serwowany w wielkiej hali tuż przy świątyni posiłek dla wszystkich gości, podobny do tego z przyjęcia panny młodej. Młodzi jedli wraz ze wszystkimi, lecz gdy tylko skończyli, musieli jechać do domu pana młodego. Jak nam wytłumaczono, zgodnie z tradycją para musi się tam zjawić w określonym czasie po ceremonii. Jeżeli przyjadą za późno i co gorsza wejdą do domu lewą stopą ich związkowi grozi pech.
Po weselu kontynuowaliśmy podróż z rodziną Ranjitha, o czym szerzej w następnym poście.

Zaktualizowane zdjęcia z Kerali

Opublikowano Indie | Skomentuj

Kerala – Theyyam, czyli Bóg na wyciągnięcie ręki

Z lekkim uczuciem trwogi, potęgowanym przez ciemne barwy nocy czekaliśmy na pierwszą podróż indyjskim pociągiem. Uczucie to spowodowane było faktem, że udało nam się zarezerwować bilet jedynie na klasę Sleeper, którą przewodniki opisują jako opcję dla najbardziej odpornych. Ponad godzinne opóźnienie skutecznie nas jednak rozluźniło. Zaczęły przeważać myśli „Niech już przyjedzie, obojętnie co”. No i przyjechało.
Gdyby takie cudo wtoczyło się na paryski dworzec kolejowy, wyprasowani i wyperfumowani Paryżanie pewnie zmieniliby peron, żeby nie przesiąknąć jego zapachem, ale będąc w Indiach, człowiek nie spodziewa się Wersalu na szynach. W obskurnym, niepamiętającym ostatniego malowania wnętrzu panuje przeludnienie, mimo że wszystkie miejsca powinny być objęte rezerwacją. Jedyne, co wspólne z francuskim TGV, to wszechobecny zapach wody toaletowej, lecz w Indiach słowo „toaletowa” ma trochę bardziej dosłowne znaczenie. Pasażerowie bez rezerwacji sprawnie usunęli się z naszych miejsc i zajęliśmy nieposłane (pościel dostępna jest tylko w wyższych klasach), lekko klejące, lecz dość wygodne łóżka ze skaju. Po siedmiu godzinach snu byliśmy już w Payyannur.
Do Payyannur przyjechaliśmy tylko po to, by zobaczyć rytuał theyyam, o którym dużo czytaliśmy i słyszeliśmy. Jest to typowe dla północnej Kerali wydarzenie, które niektórzy opisują jako taniec, inni nazywają festiwalem religijnym, kolejni po prostu lokalną formą sztuki. Wszystko to mieści się w definicji theyyamu, lecz jej nie wyczerpuje.
Wszystko zaczyna się od wieloletniej nauki. Chłopiec, który w przyszłości zostanie medium przyjmującym bogów do swego ciała, już od wczesnego dzieciństwa uczy się na pamięć theyyamów, czyli swego rodzaju lokalnej mitologii. Poza fabułą musi przyswoić bardzo skomplikowane układy taneczne, których prawidłowe zaprezentowanie będzie wymagać dużej siły fizycznej i wytrzymałości. Dopiero po kilkunastu latach nauki na razie jeszcze tancerz i aktor jest gotowy by wejść w trans i stać się medium.
Zanim jednak rozpocznie się występ, gdy zbliża się sezon wystawiania theyyamu (od grudnia do lutego), grupa osób przy użyciu wyłącznie naturalnych, lokalnie występujących surowców przygotowuje strój dla przyszłego medium.
Na kilka godzin przed występem rozpoczyna się mozolna charakteryzacja, mająca na celu upodobnić medium do jednego z hinduskich bogów, występującego w danym theyyamie. Mieliśmy możliwość obserwowania, jak zwykły człowiek, dzięki precyzyjnej pracy osób, które nazwać można charakteryzatorami, krok po kroku przeobraża się w istotę budzącą jednocześnie respekt i strach.
Potem przychodzi czas na modlitwę w medytacyjnym skupieniu, której towarzyszą bębniarze, nieustannie wybijający szybki, monotonny rytm, który ma wprowadzić medium w trans. Gdy gotowy na przyjęcie Boga spogląda w lustro i widzi swoje zupełnie zmienione oblicze, w jego ciele natychmiast następuje swoista zamiana dusz. Dusza człowieka ulatuje gdzieś, a jej miejsce zajmuje Bóg. Od razu widać różnicę w sposobie poruszania się medium, które sprawia wrażenie opętanego. Jego ciało „przypomina sobie” powtarzany wcześniej przez wiele lat scenariusz danego theyyamu i wreszcie przychodzi czas na teatralny taniec. Prezentowane układy dopracowywane są w najdrobniejszych szczegółach; ruch każdej części ciała ma znaczenie. Tematy poszczególnych opowieści różnią się znacznie między sobą, ale zawsze na końcu zawierają pouczający morał. Odnosząc się do naszej rzeczywistości, można by porównać treść theyyamu do biblijnych przypowieści.
Po tym, jak historia danego theyyamu zostaje opowiedziana, widzowie otrzymują możliwość, o jakiej marzy niejeden człowiek – mogą porozmawiać z Bogiem. Niestety, oglądany przez nas Bóg rozmawiał tylko w języku malajalam, w którym jak na razie opanowaliśmy tylko zwroty grzecznościowe, więc ograniczyliśmy się do chłonięcia wyczuwalnej w powietrzu, „pozaziemskiej” energii i cieszyliśmy się ogólnymi błogosławieństwami.
Gdy wszyscy już zapytali Boga o wszystkie sprawy, z którymi przejechali nierzadko kilkaset kilometrów, rytuał dobiegł końca.
Takie boskie przejęcie jest dla ludzkiego ciała wielkim obciążeniem, gdyż samo nakrycie głowy medium mierzy nieraz kilka metrów, a niektóre theyyamy potrafią trwać po kilka godzin. Słaniający się na nogach aktor odzyskuje swoją duszę zaraz po zdjęciu nakrycia głowy i przez moment widać, że świeżo przywrócona świadomość nie do końca się jeszcze odnalazła w ludzkim ciele. Niepamiętający nic od chwili spojrzenia w lustro aktor po chwili zasłużonego odpoczynku zdejmuje pozostałą część kostiumu i już powoli myśli o dalszej drodze. Nierzadko już następnego dnia jego ciało znów zostanie przejęte przez nadludzką istotę, która błogosławić będzie mieszkańców innej okolicy. I tak cały czas, przez trzy miesiące theyyamowego sezonu. Po jego zakończeniu osoba, przed którą pokłony biją nawet bramini, wraca do normalnego życia. Normalne w tym przypadku oznacza zazwyczaj bardzo trudne, gdyż aktorzy theyyam najczęściej należą do kasty Dalit – nie mają żadnych praw i wykonują najcięższe fizyczne prace.
Nasza obecność na festiwalu była dla lokalnej ludności pewnie tak samo ciekawa jak dla nas sam theyyam. Często widzieliśmy, że duża część widowni patrzy w naszym kierunku, podczas gdy centrum wydarzeń miało miejsce w świątyni po przeciwnej stronie. Nic w tym dziwnego – obecność Hindusa na gminnych dożynkach w Trąbkach Wielkich też byłaby nie lada sensacją. Ranjith, człowiek który zaprowadził nas na theyyam stał się przyjacielem wszystkich widzów. Każdy podchodził do niego, pytał o przyczynę tak niespodziewanych odwiedzin przybyszów z daleka i oferował nam pomoc w każdym zakresie. Dostaliśmy ponad tuzin zaproszeń na kolacje, alkohol, słodycze, odwiedziny w domu itd. Z większości (poza słodyczami serwowanymi zaraz obok świątyni) musieliśmy zrezygnować, gdyż następnego dnia rano udawaliśmy się pociągiem do Thalissery.
Tym, którzy chcą dowiedzieć się więcej o theyyamie, polecamy książkę Nine Lives, której autorem jest William Dalrymple.

Pierwsze zdjęcia z Kerali

Opublikowano Indie | 1 komentarz

Goa – przyjaciele Kriszny

Trudno sobie wyobrazić jakiego rodzaju nieszczęściem jest znalezienie idealnego, wymarzonego miejsca, w którym człowiek zakochuje się od pierwszego wejrzenia, na samym początku podróży. Po dwóch dniach spędzonych w przeciętnej urody mieście Panaji ruszyliśmy do Patnem opisywanego w przewodnikach jako cicha, spokojna nadmorska wieś położona tuż obok Palolem, głównej destynacji zachodnich plażowiczów. Poza plażą opisywaną zresztą jako mniej piękną od tej w Palolem i kursami Yogi nie ma tu właściwie żadnych atrakcji, jeżeliby wierzyć przewodnikowi.
Otóż faktycznie, przez 14 dni, które spędziliśmy w Patnem, zazwyczaj nie oddalaliśmy się zbytnio od plaży. To nie ona jednak zatrzymała nas tutaj na tak długo. Wynajęliśmy pokój u przemiłej rodziny, której głową był czterdziestosiedmioletni Krishnath (Kriszna), który szybko stał się naszym najlepszym przyjacielem w okolicy. Już pierwszego dnia podszedł do Rafała, uścisnął mu dłoń i powiedział, że dał nam najniższą możliwą cenę za pokój, bo widzi w nas przyjaciół. Z początku byliśmy zaskoczeni prędkością zawiązywania przez Krisznę przyjaźni, ale szybko okazało się, że miał on dobre przeczucie i faktycznie połączyła nas silna więź.
Okazuje się, że pomimo różnicy pokoleń, wyznania, kultury i miejsca zamieszkania mamy bardzo podobne poglądy na wiele spraw. Między innymi drażnią nas wiecznie pijani, głośni i nieszanujący miejscowych zwyczajów turyści (Kriszna szczególnie oburzało niegodne zachowanie starszych przyjezdnych, grzechy młodszych usprawiedliwiał rozrywkowym wiekiem). Kriszna posługiwał się językiem angielskim w bardzo podstawowym stopniu, ale wielokrotnie w prostych słowach chętnie rozmawiał z nami na poważne tematy. Często powtarzał powszechnie znaną, lecz może nie tak uświadomioną prawdę, że bogactwo człowieka znajduje się w jego sercu, a nie portfelu. W tym kontekście mówił o sobie, że mimo swojego skromnego życia, czuje się bogatym i szczęśliwym człowiekiem.
Przez te dwa tygodnie odnieśliśmy wrażenie, że najbliższa rodzina Kriszny (żona – Mitra, córki – Komal i Micky i syn Prawin) może stanowić przykład domowego szczęścia, harmonii i wzajemnego zrozumienia. Spędzali ze sobą całe dnie, rozmawiając , dzieląc się obowiązkami i, jak zapewniał Kriszna, nigdy się nie kłócili. Jedynym źródłem niepokoju w życiu rodziny była nieuchronna konieczność wydania za mąż dwóch córek.
Kiedy w Indiach na świat przychodzi dziewczynka, jej rodzice muszą zacząć oszczędzać pieniądze, aby za dwadzieścia kilka lat móc godnie wydać ją za mąż. Zgodnie z tradycją to rodzice panny młodej płacą za zorganizowanie ślubu i wesela, na które zazwyczaj przychodzi kilkaset gości. Ponadto muszą także sprawić córce mnóstwo ozdób ze złota, które traktowane są jako posag. Kriszna mówił, że skromne wesele każdej z córek będzie kosztowało go w przeliczeniu ok. 30000 złotych. Po ślubie zgodnie ze zwyczajem dziewczyny wyprowadzą się do swoich mężów, natomiast żona Prawina zamieszka u niego. I to właśnie małżeństwo jedynego syna (i związany z nim posag) jest światełkiem w tej trudnej sytuacji materialnej rodziny.
Dom Kriszny. Gospodarstwo domowe rodziny Kriszny zamieszkiwało około czterdziestu osób. Jego najbliższa rodzina zajmowała dość duży, lecz bardzo skromnie wykończony dom, którego wnętrze było podzielone na kilka niezbyt dużych izb. Ze względu na małą liczbę okien w domu panował mrok, ale i przyjemny chłód. Dzieci spały w jednym pokoju z rodzicami – wszyscy na matach na podłodze, w określonym porządku. W ciągu dnia jednak nikt nie spędzał czasu w domu, oprócz czasu poświęcanego na posiłki.
Kriszna oprócz wynajmowania domku i pokojów na plaży zajmował się jeszcze prowadzeniem małego sklepiku dla turystów, w którym sprzedawał głównie papierosy, świeczki gumy do żucia i młode kokosy. Sklepu tego w postaci jednej przeszklonej szafki pod małym daszkiem czasem doglądały córki lub żona. Dzienny utarg wahał się koło 200 rupii (14 zł), z czego zaledwie około 5% stanowiło marżę. Większość lokalnych klientów brała artykuły na kredyt niejednokrotnie zadłużając się na kilka tysięcy rupii.
Oprócz spędzania czasu z rodziną w pobliżu plaży, kilkakrotnie odwiedzaliśmy sąsiednie Palolem. Mnogość sklepików, obnośnych sprzedawców i głośna muzyka dobiegająca z restauracji na świeżym powietrzu upewniła nas, że dobrze postąpiliśmy zatrzymując się w zacisznym Patnem. Co rano chodziliśmy do malutkiej, nieco mrocznej knajpki zwanej Chai Shop, gdzie podawano najlepsze i najtańsze śniadanie w okolicy. Składało się ono z „tytułowego” czaju, czyli słodkiej herbaty z mlekiem, jednej samosy – pieroga z warzywami smażonego w głębokim tłuszczu i małej miseczki baji Pau, czyli groszkowego curry z bułką lub słodko-ostrym chlebem bananowym. Wersja z bułką dla dwóch osób kosztowała 36 rupii (2,10 zł)! Niestety, Chai Shop nie serwuje obiadów i skazani byliśmy na turystyczne restauracje, w których za posiłek musieliśmy płacić około siedmiu razy więcej.
Odkładaliśmy wyjazd z Patnem dnia na dzień. W końcu jednak postanowiliśmy, że zaraz po piętnastych urodzinach Micky ruszamy w drogę. Czuliśmy się zaszczyceni zaproszeniem. Przyjęcie odbyło się w pomieszczeniu specjalnie przeznaczonym do świętowania w domu rodziny. Były baloniki, lemoniada, prezenty, Happy Birthday i gwóźdź programu: tak pyszny jak i kosztowny tort z prawdziwą czekoladą. Całość trwała nie więcej niż czterdzieści minut, ale odnieśliśmy wrażenie, że w tym czasie skondensowana i upchana została przemiła atmosfera kilku europejskich przyjęć urodzinowych.
I dobrze, i źle się stało, że trafiliśmy do Patnem już trzeciego dnia podróży. Dobrze, bo łagodnie przyzwyczailiśmy się do ogromnych różnic między Polską a Indiami, bo znaleźliśmy kolejny raj na Ziemi, do którego chcemy koniecznie wrócić. Zwłaszcza na początku podróży potrzebowaliśmy kilku dni na przestawienie się na lokalny czas, odpoczynek po intensywnych przygotowaniach w Polsce, przyzwyczajenie się do indyjskiego ciepła , wszechobecnej mnogości zapachów i pełnej różnorodnych przypraw, przeważnie ostrej kuchni. Z drugiej strony natomiast z chęcią spędzilibyśmy tu nawet i miesiąc, ale przez cały pobyt gnębiła nas myśl, że jeszcze w ogóle nie zwiedziliśmy Indii i że przyjechaliśmy do Azji podróżować, a nie byczyć się w pięknych miejscach.
Wszystko co dobre musi mieć kiedyś swój koniec. Z żalem w sercach i „See you later” na ustach 9 grudnia opuściliśmy Patnem.
Zdjęcia z Goa

Opublikowano Indie | 2 komentarzy

Goa – pierwsze wrażenia i polskie akcenty

– Polska? – Usłyszeliśmy za sobą głos pełen zdziwienia. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy zmęczoną lecz pełną optymizmu twarz człowieka, który przez następne dwa dni miał być naszym towarzyszem podróży. To nasze pierwsze spotkanie miało miejsce przy ostatniej kontroli biletów w bramie odlotów lotniska we Frankfurcie. Nasze siedzenia w samolocie były oddalone od siebie o kilka rzędów, więc nie mogliśmy rozmawiać podczas lotu. Sam Marcin (tak się nazywał nasz nowy kompan) zapowiedział zresztą, że ma zamiar cały lot przespać i swój plan konsekwentnie realizował.
Przystanek Bahrajn. Międzylądowanie w tym małym, pustynnym kraju, przepełnionym ropopochodnym bogactwem było bardzo ciekawym przeżyciem. Już pierwszy rzut oka na rozżarzoną pustynię, rysujące się w oddali proste kształty niskich domów, z których wyrastały strzeliste minarety i gdzieniegdzie dla okrasy sylwetki palm, przywołał wspomnienia o planowanej niegdyś podróży na bliski wschód i zdopingował nas, by kiedyś, w przyszłości, ten plan zrealizować. Na lotnisku święta w pełni: sztuczne choinki, śpiewające angielskie piosenki wielkie, automatyczne Mikołaje; były nawet bałwany, miś polarny i sztuczny śnieg. Dość nietypowy widok, jak na środek pustyni i lotnisko wypełnione głównie muzułmańskimi pasażerami ubranymi w galabije i charakterystyczne arabskie nakrycia głowy (kefije przepasane agalami).
Po kolejnych czterech godzinach lotu koła naszego samolotu miękko dotknęły pasa startowego lotniska Dabolim w prowincji Goa. Sama chwila przejścia od samolotu do lotniskowego autobusu wystarczyła, by poczuć wilgotne, tropikalne powietrze o temperaturze znacznie przekraczającej 30 stopni Celsjusza. Nieprzyzwyczajony organizm w takich warunkach od razu poci się niczym wyżymany. Upał jednocześnie potęgował zmęczenie, jak i radość z bycia na miejscu.
Na lotnisku wszystko zgodnie z oczekiwaniami: chaos, znajome, tropikalne zapachy, „kucane” toalety i godzinne oczekiwanie na bagaż. Jedna nowość – pierwszy raz widzieliśmy, by bagaże z jednego lotu wyładowywano jednocześnie na dwa różne taśmociągi. Pierwsze znamiona indyjskiej kultury organizacyjnej…
Ponowne spotkanie z Marcinem nastąpiło właśnie przy bagażach. Tam ustaliliśmy, że weźmiemy wspólną taksówkę do Panaji, stolicy stanu Goa – innych środków transportu nie braliśmy pod uwagę ze względu na późną porę. Tylko godzina dzieliła nas od zmroku, który powoduje, że ceny noclegów magicznie rosną. Po tym, jak daliśmy się nabrać na tajemniczą opłatę 300 rupii (21zł) za wymianę walut (pierwsze koty za płoty), już z lokalną walutą w kieszeni siedzieliśmy w taksówce.
O samym ruchu ulicznym w Indiach można napisać osobną książkę. Dość powiedzieć, że Ewa kilkakrotnie krzyknęła z przerażenia, a nasze tętno w spokojniejszych momentach zwalniało do 140 uderzeń na minutę.:) Dość ciekawym systemem jest włączanie „długich” świateł jako znak „UWAGA, JADĘ!”, gdy klakson, będący w ciągłym użyciu, zawodzi. Można odnieść wrażenie, że kierowcy za sobą nie przepadają i próbują się nawzajem oślepić i ogłuszyć.
Znalezienie noclegu było trudniejsze, niż myśleliśmy z powodu odbywającego się w Panjim Międzynarodowego Festiwalu Filmowego (IFFI). Jedyne, co udało nam się znaleźć to dwuosobowy pokój. Marcin życzliwie zajął miejsce na podłodze.
Już w mieście Panjim zaczęliśmy powoli powątpiewać w prawdziwość niektórych bardzo negatywnych opinii o Indiach. Nie zostaliśmy otoczeni przez wianuszek żebrzących dzieci, kalek i trędowatych, nikt nie chciał nam niczego sprzedać, ani wyłudzić pieniędzy za byle usługę. Zdajemy sobie sprawę, że północne Indie są pod tym względem ponoć dużo gorsze i że Goa różni się znacznie od innych stanów, jednak od razu widać, że uogólniające osądy na temat Indii są, tak jak w każdym innym przypadku, nieuprawnione i niepotrzebne. Na pewno Indie bywają brudne, pewnie zdarzają się nieuczciwi i nieuprzejmi ludzie, tutejszy chaos jest prawdopodobnie unikatowy na skalę światową, ale mamy szczerą nadzieję, że po wyjeździe z tego kraju będziemy mogli powiedzieć coś więcej, niż zazwyczaj mówi turysta przygnieciony ilością nieprzyjemnych zdarzeń. Liczymy, że uda nam się wniknąć do głębi Indii i znaleźć prawdziwe piękno, kryjące się pod tą nieprzystępną dla niektórych powłoką.
W Panjim spędziliśmy dwa dni, głównie walcząc ze skutkami zmiany czasu i klimatu, które dawały się we znaki bardziej, niż zwykle. Przez kilka pierwszych dni budziliśmy się w środku nocy, rześcy jak skowronki, jak po długiej popołudniowej drzemce.
Miasto nie obfituje w atrakcje ani zabytki. Najbardziej zaciekawił nas kościół na wzgórzu, którego otoczenie – odrobina cienia i panoramiczny widok na miasto – okazało się ciekawsze niż dość pospolite wnętrze. Dlatego dobrze się stało, że trafiliśmy do Panjim akurat, gdy odbywał się wspomniany wcześniej festiwal filmowy. Trwające dwa tygodnie wydarzenie zamienia centrum miasta w świątynię dziesiątej muzy. Zjeżdżają tutaj gwiazdy z całego świata, a w kilku multipleksach filmy wyświetlane są od świtu do zmierzchu. I są to filmy nie byle jakie. Wśród tegorocznych gwiazd – reżyserów, który cały filmowy dorobek wyświetlano na festiwalu – obok Jima Jarmuscha znalazł się między innymi… Jan Jakub Kolski. Miło było zobaczyć akcent polskiej kultury już w miejscu pierwszego naszego postoju w Indiach.
Spragnieni naszych fotografii będą musieli jeszcze trochę poczekać. Aby zapobiec ewentualnym kradzieżom w miejscu naszego zakwaterowania, wszelkie kosztowności należało zgodnie z regulaminem pozostawić w sejfie u kierownika. Gdy zostawialiśmy tam aparat, nie poinformowano nas, że równie trudno będzie złodziejowi go ukraść, jak nam znaleźć kierownika z kluczem do sejfu. ;)
Ciekawostka: nastawialiśmy się, że wisienką na torcie indyjskiego brudu będą wszechobecne szczury. Jak na razie zaobserwowaliśmy dwa egzemplarze, ale… martwe. Uczucie niedosytu walczy z uczuciem ulgi.

Opublikowano Indie | 4 komentarzy

Preludium luksemburskie

Luksemburg nie był na naszej liście krajów, które musimy zobaczyć przed śmiercią – pojechaliśmy tam odwiedzić rodzinę, korzystając ze względnej bliskości międzynarodowego lotniska we Frankfurcie, z którego lecieć mieliśmy do Indii. Oprócz rodziny żegnaliśmy (na nie wiadomo, jak długi czas) skąpaną w jesiennych, zimnych deszczach Europę, jak również porządek i dobrobyt Starego Kontynentu. Przed nami Indie, które ludzie często opisują przez pryzmat brudu, nieprzyjemnych zapachów i ogólnego chaosu. Nie jesteśmy skorzy do kierowania się ogólnymi opiniami, ale pewne jest, że opuszczając Luksemburg, opuściliśmy na dobre wszystko to, co sprawia, że Europejczykowi żyje się wygodnie i pachnąco.
Czy kraj tak mały, jak Luksemburg, wciśnięty pomiędzy Francję i Niemcy – kulturowe mocarstwa – może zachować choć odrobinę odrębności kulturowej? Okazuje się, że tak, choć przychodzi to z dużym trudem. W szkołach uczy się języka luksemburskiego i faktycznie młodzież między sobą rozmawia w tym języku, ale wciąż francuski jest tym, który słyszy się najczęściej (przynajmniej podczas trzydniowego pobytu). Ciężko jest bronić się tej małej kulturze w starciu z wielokulturowym najazdem emigrantów i ludzi codziennie dojeżdżających tu do pracy. Skalę zjawiska doskonale oddają liczby – do 80-tysięcznego miasta Luksemburg codziennie do pracy dojeżdża ponad 100.000 osób! Na ulicach widać mieszankę etniczną, którą łączy jedno – biały kołnierzyk. Z racji swojej polityki gospodarczej Luksemburg przyciąga przedsiębiorstwa (głównie finansowe) z całego świata. Swoją siedzibę ma tutaj 166 banków. Dzięki rozmiarowi i lokalizacji tego kraju, znajduje się tu bardzo wiele instytucji unijnych. To wszystko sprawia, że ludzie w białych kołnierzykach opanowali kraj, a galeria handlowa hipermarketu Auchan w godzinach przerwy na lunch zmienia się (pod względem ubioru klientów) w hiper-biuro.
Jeśli chodzi o architekturę, nie sposób odróżnić Luksemburga od sąsiadujących z nim krajów. Ilość biur przypadająca na jednego mieszkańca jest pewnie najwyższa na świecie, ale to jedyny urbanistyczny ewenement, jaki zaobserwowaliśmy. Co ciekawe, granica między miastem, a wsią, jest bardzo wyraźna. Stojąc przy ambasadzie Indii, znajdującej się na skraju miasta, patrząc w jedną stronę ma się wrażenie bycia w centrum miasta, w drugą zaś – na wiejskim odludziu.
Program zwiedzania podczas naszego trzydniowego pobytu przedstawiał się następująco: dzień pierwszy – Luksemburg miasto, dzień drugi – Metz (Francja), dzień trzeci – Trier (Niemcy). Miasto Luksemburg jest malowniczo położone przy kilku ogromnych wąwozach, do których wlewają się miejskie zabudowania. Stara część miasta pamięta ponoć jeszcze czasy cesarstwa rzymskiego. Wśród wielu ciekawych zabytków wyróżnić można Pałac Wielkich Książąt, romański kościół St. Michel i wszędzie obecne pozostałości fortyfikacji miejskich.
W sobotę francuskie miasto Metz przepełnione było ludźmi. Podobnie jak w Luksemburgu (a później również w Trewirze) odbywał się tu jarmark świąteczny, który przyciągał tłumy mieszkańców i turystów. Nad zadbanym starym miastem góruje potężna katedra, w której wnętrzu podziwiać można urzekające witraże. Budynki w pastelowych kolorach z widocznymi na zewnątrz okiennicami przypominały bardziej rejony śródziemnomorskie niż północ Europy, ale niewątpliwie dodawały uroku wąskim uliczkom.
Trewir, dawna siedziba cesarza rzymskiego Konstantyna Wielkiego imponuje swoją historią i ilością dobrze zachowanych zabytków. Poza Termami Cesarskimi i Bazyliką Konstantyna można podziwiać piękne stare mosty nad Mozelą oraz wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO katedrę św. Piotra.
Ciekawostką jest, że Metz jest podobno najstarszym miastem Francji, natomiast Trier jest najstarszy w Niemczech. Można więc śmiało określić odwiedzany przez nas rejon jednym z najstarszych ośrodków osadnictwa miejskiego w Europie.:)
Przy okazji dziękujemy Emili, Adamowi i Frankowi za to, że czuliśmy się jak w domu. Jesteście kochani.:)

Zdjęcia z Luksemburga

Opublikowano Luksemburg | 8 komentarzy