Hiszpania – porowaty jęzor asfaltu

ZDJĘCIA TUTAJ

Mieszkanie Pauliny opuszczaliśmy z zamętem w głowie. Z jednej strony cieszyliśmy się, że znów uciekniemy w ciszę z dala od zgiełku miasta, bliżej natury, że zielona trawa będzie nam podłogą, a gwieździste niebo sufitem. Z kolei te kilka dni luksusów (pralka, lodówka, łóżko) spowodowało odnowienie więzi z cywilizacją. Po dwóch miesiącach codziennego przemieszczania się i mieszkania w kempingowych warunkach dopiero zdaliśmy sobie sprawę ilu wspaniałych przyjaciół zostawiliśmy wyjeżdżając – półki, stół kuchenny, patelnia…
Wyjazd z Barcelony był raczej drogą przez mękę i nie chodzi tylko o tęsknotę rozdzierającą serce. Musieliśmy przejechać przez okolice portowe, co nigdy nie wiąże się z miłymi przeżyciami – smród, hałas, dużo TIRów, a do tego jeszcze przypadkowo wylądowaliśmy na autostradzie, która zaczęła się bez wcześniejszego oznakowania. Kierowcy niezadowolenie z naszej obecności manifestowali nadużywaniem klaksonów (jakby było niedostatecznie głośno).
Na szczęście port dość szybko przemienił się w kurort, lecz bliskość przemysłu odstraszała nas od kąpieli. Znów podążaliśmy trasą wzdłuż plaż, promenadami w cieniu rozłożystych palm daktylowych. Wieczorem położyliśmy się spać, niezauważając czyhającej za rogiem grypy. Ta zaatakowania Rafała gdy spał, obezwładniając go katarem i gorączką. Próby jechania w tym stanie zarzuciliśmy po dziesięciu kilometrach. Znaleźliśmy hotel (tak, hotel! I to nawet trzygwiazdkowy) w fantastycznej posezonowej cenie, w którym chorowało się tak fajnie, że dopiero po czterech dniach uruchomiliśmy rowery otulone już warstwą pyłu z hotelowej piwnicy.
Krajobraz był dość monotonny i gdyby nie fakt, że tworzyły go puste plaże, błękitne morze, mariny, kawiarenki, palmy i drzewa owocowe, można by powiedzieć, że był dość nudny. Kolarza z zadumy rozbudzały na szczęście co jakiś czas stu czy dwustumetrowe podjazdy zwieńczone punktami widokowymi idealnie nadającymi się na złapanie drugiego oddechu czy krótką drzemkę.
Zbyt długie pedałowanie i przebywanie wśród pięknych krajobrazów wywołuje stan specyficznego odurzenia. Jako dowód przytaczamy fragment zapisany w podróżnym dzienniku na jednej z przerw:
Piaszczysta droga zmysłowo wiła się wzdłuż klifu. Nagle jej płynny taniec brutalnie przerwała wyrwa w ziemi wymyta przez wpadającą do morza, lecz teraz prawie wyschniętą rzekę. W dole pod wyrwą utworzyła się mała plaża, morze z dumą manifestowało swoją obecność. Zaniepokojeni zapytaliśmy wędkarza o losy drogi, brakowało nam jej obecności. Ten zapewnił nas, że poszukiwana za wyrwą ma się dobrze, lecz po spojrzeniu na nasze bagaże stanowczo odradził zejście w dół i przejście przez wyschnięte koryto. Otumanieni jeszcze zmysłowym tańcem drogi nie posłuchaliśmy rady i podążyliśmy w dół klifu. Otrząsnęliśmy się z amoku zbyt późno, byliśmy na plaży. Zarówno dalsza droga, jaki zawracanie wiązało się z pchaniem rowerów po piachu i kamieniach i wpychaniem ich na klif. Pozostawiliśmy rowery opiece piasku i udaliśmy się na poszukiwania drogi, słysząc jak z oddali kusi nas dźwiękiem chrzęszczącego piasku. Rowery pozostawione w tyle parsknęły radośnie – one też to słyszały!
Pragnienie dalszego pląsania z drogą wyzwoliło w nas nadludzkie siły. Wepchnęliśmy wspólnie na klif rowery jeden po drugim bez zdejmowania bagażu (każdy waży około 50kg). Tam znów ją ujrzeliśmy, jeszcze piękniejszą, niż przedtem. Subtelnie poruszała się pomiędzy skałami, prowadząc nas łagodnie do następnego miejsca noclegowego.
Wylewał się przed nas porowaty jęzor asfaltu, pędzące trawy czochrały powietrze…

Ech, no właśnie… Teraz już asfaltem mknęliśmy dalej napędzani pożeranymi w nadmiarze tortillami, melonami i winogronami. W miejscowości Peniscola mieliśmy (jak sama nazwa wskazuje) do wyboru dwie alternatywne drogi – nudny asfalt w głębi lądu i kamienną, górzystą drogę w parku narodowym. Wybraliśmy oczywiście tę drugą, lecz po pierwszym kilkunastoprocentowym podjeździe i dość szybko złapanej gumie zaczęliśmy zastanawiać się dlaczego. Trudy podróży wynagradzały fenomenalne widoki surowych gór wpadających do morza, dzikich, bezludnych plaż, dźwięki morza, wiatru i ptaków oraz bycia jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów.
Po wyjeździe z parku narodowego urozmaicaliśmy sobie drogę, odbijając raz po raz od morza, gdzie małe asfaltowe dróżki prowadziły nas przez sady pomarańczowe. Pomarańcze niestety były jeszcze zielone i spokojnie czekały na zimę, kiedy to udadzą się w podróż do warzywniaków w całej Europie.
Gdy któregoś razu ponownie dojechaliśmy do morza, naszym oczom ukazały się imponujące kurorty. Już z daleka zauważyliśmy jednak, że od wcześniej mijanych odróżnia je jedna istotna cecha – brak ludzi. Wielkie apartamentowce pozamykane były na trzy spusty, trzypasmowe aleje przegrywały walkę z kępkami trawy, kilometry infrastruktury przygotowane na najazd turystów niszczały w oczach. Powodem takiego stanu rzeczy jest jeden z większych skandali korupcyjnych w rejonie. Dotyczy on budowy lotniska w miejscowości Castellon, która pochłonęła około 200 milinów euro, lecz nie miała ekonomicznego uzasadnienia. Inwestycji towarzyszyły plany utworzenia wielkiego kurortu, Marina d’Or, który podobnie jak lotnisko stoi pusty. Rozkoszowaliśmy się jazdą po drogach bez samochodów, zajmując dwoma rowerami trzy pasy jezdni. W myślach układaliśmy scenariusz filmu o zombie lub śmiertelnej zarazie – okolica nadawała się idealnie do jego realizacji. Zrobiło się nieswojo… Zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy mijani sporadycznie ludzie znajdują się po tej samej stronie życia, co my…
W drodze do Walencji spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Lokalne władze, wiedząc, że jesteśmy dość zmęczeni ciągłymi podjazdami i zjazdami, utworzyły specjalnie dla nas ścieżkę rekreacyjną na trasie dawnej linii kolejowej. Pruliśmy przed siebie po płaskiej drodze, przecinając kolejne góry tunelami; poziom endorfin w organizmie osiągał niebezpieczne pułapy.
W Walencji od początku spodobało nam się na tyle, że przedłużyliśmy rezerwację w hostelu o jeden dzień. Po skosztowaniu szczypty życia nocnego udaliśmy się na spoczynek. W naszym miejscu zakwaterowania akurat odbywał się Ogólnoświatowy Zjazd Osób Nieszanujących Ciszy Nocnej i Miłujących Bałagan, atmosfera więc sprzyjała wypoczynkowi. Rano świeżutcy i pachnący najtańszym mydłem z Lidla rzuciliśmy się z impetem na spotkanie z zabytkami Walencji. Tym razem poszliśmy na całość: po zrzuceniu balastu w postaci kilku euro weszliśmy na wieżę katedry, skąd zupełnie niespodziewanie rozciągał się widok na okolicę. Miasto rozlewało się wzdłuż wybrzeża, zachowując bezpieczny dystans do czających się w oddali gór. Jednak bardziej niż widok zdumiała nas kondycja fizyczna nowoczesnego społeczeństwa. Z przerażeniem obserwowaliśmy jak ogromnym wysiłkiem dla pełnosprawnych dwudziesto i trzydziestolatków z całego świata jest pokonanie 207 stopni. Gdyby miała zaistnieć współczesna wiosna ludów czy jakiś inny ogólnospołeczny zryw, skończyłaby się najpewniej fiaskiem – pokona nas zadyszka.
Paradoksalnie obserwację tę poczyniliśmy w mieście, które może poszczycić się infrastrukturą doskonale przystosowaną do aktywności na świeżym powietrzu. Dawne koryto rzeki, które przecina Walencję na pół, zamieniono w wielki sześciokilometrowy park ze ścieżką rowerową, skateparkami, boiskami, siłowniami na świeżym powietrzu itp. Pomysł godny nobla w dziedzinie organizacji przestrzeni miejskiej – każdemu blisko, cicho mimo centralnej lokalizacji (z powodu położenia „pod poziomem miasta”) – istne spełnienie marzeń miejskiego biegacza.
Po skosztowaniu paelli w wersji wege, lokalnego puddingu i zniewalająco pysznej pieczonej dyni błądziliśmy po mieście do późnych godzin wieczornych, upajając się jego przyjazną atmosferą.
Z Walencji wraz z tłumem weekendowych rowerzystów pojechaliśmy nad morze. Obstawę zgubiliśmy gdzieś wśród pól ryżowych, niedaleko zbiornika Albufera. Tam wystarczyło skręcić w prawo, w kierunku sadów pomarańczowych, za miejscem, w którym drogę przebiegał metrowy wąż, odbić w lewo, przez gaj oliwny dotrzeć do kolejnych sadów pomarańczowych, by jadąc cały czas prosto, dotrzeć do miasteczka idealnie nadającego się na przerwę. Małe hiszpańskie miejscowości, w których życie koncentruje się w dwóch barach na centralnym placu i wszystko dzieje się w zwolnionym tempie zapamiętamy na zawsze. Tam po piętnastu minutach każdy w barze jest twoim znajomym, barman zapyta, czy uzupełnić bidony zanim zdążysz o tym pomyśleć, najpewniej na stole pojawi się jeszcze jakaś przekąska – prezent. Przy filiżance wybornej kawy i kanapce z tortilla obserwowaliśmy wielokrotnie pozawijaną serpentyną, którą mieliśmy się zaraz wspinać.
Wjazd okazał się bardzo przyjemny – zbliżał się wieczór, więc upał powoli ustępował, droga była praktycznie pusta. Niestety, gdy wtoczyliśmy się na górę, było już na tyle ciemno, że mogliśmy podziwiać tylko kontury wspaniałej panoramy. Noc spędziliśmy na opuszczonym kempingu, którego jedyny mieszkaniec (konserwator) poczęstował nas winem i pozwolił nam wykąpać się w swojej przyczepie.
Poranek rozpoczęliśmy z uśmiechami – zostało nam zaledwie czterdzieści kilometrów do Alcoi – następnego przystanku. Miny nam zrzedły, gdy droga zaproponowana przez amerykańskie systemy nawigacyjne okazała się koszmarem (skalista, kamienista serpentyna przez kilkanaście kilometrów), więc po konsultacji z lokalnymi rolnikami i rzucie monetą zdecydowaliśmy się zawrócić. Nagle do Alcoi zostało nam siedemdziesiąt kilometrów i musieliśmy zjechać z powrotem do poziomu morza, niwecząc wysiłki dnia poprzedniego.
Tymczasem w Alcoi Maria spokojnie czekała w domu, popijając bezteinową herbatę z Japonii. Co jakiś czas z zaciekawieniem odczytywała kolejne smsy od nas i odpisywała, wkładając w te kilkaset znaków tyle pozytywnej energii i dopingu, że zapomnieliśmy już o dodatkowych trzydziestu kilometrach. Wiedząc, że nie zdążymy na czekający w domu obiad, Maria zaprosiła na wspólny posiłek koleżankę. Po obiedzie chwilę posprzątała – od kiedy została mamą wyrobiła sobie nawyk sprzątania na bieżąco. Jej dom cały czas lśnił czystością, mimo że zdawała się wcale nie poświęcać na to czasu; całe to sprzątanie przychodziło jej mimochodem. Intuicyjnie poczuła, że możemy być już blisko, więc postanowiła wyjść przed dom. Wzięła torebkę, naprędce zamknęła drzwi i depcząc kilkanaście osich trupów (sąsiad z naprzeciwka regularnie podtruwał osy gnieżdżące się pod dachem), zbiegła ze schodów. Otworzyła drzwi wejściowe i ujrzała dwie uśmiechnięte, zmęczone i spocone twarze. Bardzo się ucieszyła na widok swoich nowych gości, choć w pierwszej chwili przeraziła ją ilość bagażu jaką mieli na swoich rowerach. Po zamknięciu rowerów w garażu i wniesieniu bagaży na górę Maria wskazała gościom ich pokój i dała ciepłe i pachnące od słońca ręczniki. Gdy przybysze przemieniali się z wagabundów w przeciętnego wyglądu mieszkańców miasta, Maria zdała sobie sprawę, że jest poniedziałek – dzień, w którym Jordi piecze chleb. Pomyślała, że wycieczka do jego górskiej chatki może być nie lada atrakcją dla gości, którzy tryskają energią mimo trudów dnia.
Samochodem pojechali przez kręte uliczki miasta do parkingu, z którego rozpoczyna się kilka tras górskich. Goście rozśmieszyli Marię pytaniami o możliwość uprawiania w tym miejscu BASE jumpingu lub latania z wingsuitem. Ponoć góry przypominały Ewie i Rafałowi te widziane na filmach z Jebem Corlissem. Imponujące krajobrazy tak zawróciły w głowach rowerzystów z Polski, że prawie nie zauważyli Jordiego nadchodzacego z naprzeciwka. Pachnący ogniskiem, na oko trzydziestopięcioletni mężczyzna w lekko przydługich włosach szedł wraz z dwoma psami na poszukiwanie swoich kóz. Robił to codziennie – był przeciwnikiem więzienia zwierząt. Jego spaloną słońcem twarz rozświetlił uśmiech, gdy usłyszał dochodzące z daleka meczenie. Psy poczęły ochoczo wdrapywać się na stromą górę, u której podnóża stali. Za nimi podążył Jordi. Maria zabrała gości do chatki pasterza, gdzie czekała dziewczyna Jordiego i zapach chleba, który podekscytowałby nawet bezglutenowca.
Dalsze przygody Marii i jej pachnących pleśnią znajomych z Polski w następnym odcinku…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Hiszpania. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Hiszpania – porowaty jęzor asfaltu

  1. Wszystko pięknie, ale paella wege to jest ryż z warzywami, a ryż z warzywami to nie jest paella, tylko ryż z warzywami. Reszta super.

Odpowiedz na „NIEmaPAELLIwege!Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>