Francja, Hiszpania (Katalonia) – rydwany ognia

ZDJĘCIA TUTAJ

Hotelik w Sete był miejscem tyle przytulnym ile nieco dziwacznym. Wzorzyste kanapy ze śpiewającymi sprężynami, recepcjonista z zajęczą wargą i jego filigranowa matka o głosie dziecka, czytająca przez cały dzień gazety przy świetle jarzeniówki przecinanym piórami wiatraka – gdyby tylko wnętrza tego miejsca były mniej wypielęgnowane, wspaniale nadawałyby się na scenografię do filmu „Miasto zaginionych dzieci”. Samo Sete odebraliśmy natomiast jako miejscowość składającą się z bieli żaglówek oraz błękitu morza, kanałów i nieba. Pomimo zaplanowanego tam odpoczynku od jazdy pod wiatr przemaszerowaliśmy przez całe miasto, poczynając od promenady, poprzez różne deptaki i marinę, na szczycie wzgórza kończąc.
Zaklinaliśmy cały czas wiatr, aby choć troszkę się osłabił lub zmienił kierunek, lecz nasze zaklęcia miały być wysłuchane dopiero siedemnastego września. Szesnastego wyjeżdżając z Sete, pocieszaliśmy się myślą „Tylko cieniasy jadą z wiatrem” i naciskając z trudem na pedały dalej rozwijaliśmy zawrotnie niskie prędkości. Rafał dodatkowo jako skromny i przyzwoity z natury młodzieniec musiał zmagać się z kuszącym widokiem kobiet opalających się topless. Nasze wysiłki wynagradzała jednak bajeczna ścieżka rowerowa przy samej plaży, powietrze pachnące morzem i szum fal. Wieczorem natomiast po przebyciu długiej drogi wijącej się między niezagospodarowanymi polami, kempingami i opuszczonymi parkami rozrywki obojgu nam humor poprawił Adrian. Jako pierwszy i ostatni Francuz miał okazję gościć nas w ogrodzie na tyłach swej posesji i spisał się na medal. Noce we Francji były już bardzo jesienne, więc ochoczo przyjęliśmy ofertę noclegu w przyczepie kempingowej na tyłach gospodarstwa. Adrian wiedział także, czego potrzebuje rowerzysta po wyczerpującym dniu – zimnego piwka i wody ze studni. Fakt, że następnego ranka przywiózł dla nas świeże croissanty i aromatyczną kawę, czyni go gospodarzem idealnym, któremu na pewno wyślemy kartkę z Afryki. Po wypoczynku w takiej atmosferze byliśmy gotowi na stawienie czoła ostatniej prostej we Francji i spotkanie z Hiszpanią. Tego dnia ziściły się także nasze rowerowe sny – wiatr zaczął wiać z godziny piątej na jedenastą, więc poczuliśmy się jak po wypiciu soku z gumijagód, bo przy mniejszym wysiłku zaczęliśmy nagle rozwijać prędkości rzędu 30 km/h (zamiast wcześniejszych 6-8 km/h). Mijane drzewa migdałowe zlewały się w jedno, nad wioskami niemal przefruwaliśmy, wyprzedzaliśmy TIRy i ferrari, spod naszych rozgrzanych do czerwoności opon strzelały płomienie. Niczym na ognistych rydwanach z gaciami do suszenia przytroczonymi do bagażników pruliśmy prosto na Pireneje, uciekając od jesieni depczącej nam po błotnikach we Francji. Z pomocą wiatru już po zmroku wzbiliśmy się na przełęcz, na której miasto Le Perthus zmieniło nazwę na El Perthus (znajdź różnicę).
Pierwszym człowiekiem prócz strażników granicznych, który powitał nas w Hiszpani, był diler haszyszu, natomiast jedynymi kobietami w tej miejscowości zdawały się być przesadnie umalowane i skąpo ubrane Murzynki, które donośnym cmokaniem najpewniej wydłubywały resztki z zębów. Rozbiliśmy namiot na kempingu w następnej miejscowości o nazwie Capmany i po przybiciu sobie piątki za przejechanie tego dnia 143 km (słownie: stu czterdziestu trzech kilometrów) udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Następnego ranka obudziło nas silne hiszpańskie słońce, które rozgrzewało nasz spleśniały namiot, jakby chcąc nam powiedzieć: „Nie bójcie się, jesień została we Francji, jesteście w domu!”. Niestety, pierwszą przygodą w Hiszpanii było przejechanie przez Rafała niewielkiego węża, który zupełnie nieodpowiedzialnie przekraczał jezdnię w nieoznaczonym miejscu. Wąż stracił życie, a Rafał rezon na resztę dnia. Nieznacznie humor poprawiła nam wizyta w muzeum Salvadora Dalego w Figueres. Widzieliśmy tam dziwy, które trudno opisać słowami; wiele kształtnych kobiet, przedmioty o nieznanym przeznaczeniu oraz finezyjna biżuteria to ledwo czubek góry lodowej, której i my podnóża nie zdążyliśmy nawet zobaczyć, pomimo blisko trzech godzin spędzonych w środku z tabunami rosyjskich turystów.
Tego dnia, a był to 18 września, postanowiliśmy także przetestować hiszpańską gościnność. Rafał swym bystrym okiem wypatrzył w przydrożnym ogrodzie pana, który zdał test celująco, oferując miękki niczym dywan trawnik, winogrona, pomidory i papryki. Dość pochopnie wystawiliśmy mu szóstkę, ponieważ rano zasłużył na siódemkę, wręczając nam pachnące ręczniki, wskazując łazienkę, a później racząc rodzinnym śniadaniem. Nie dało się przeoczyć faktu, że spaliśmy u Katalończyków, a nie Hiszpanów – przy tostach z oliwą i pomidorami otrzymaliśmy porządną dawkę informacji na temat Katalonii oraz sporą garść powodów, dla których ten region powinien uzyskać niepodległość. We wszystkich mijanych przez nas później miejscowościach aż roiło się od pasiastych, żółto-czerwonych flag i wyzwoleńczych haseł wymalowanych na murach.
Na Costa Brava poczuliśmy się trochę jak w domu – na ulicach i w każdym supermarkecie spotykaliśmy naszych szeleszczącojęzycznych rodaków na wakacjach. W Malgrad de Mar, gdzie przyszło nam nocować, spotkaliśmy także wymarzonego właściciela sklepu rowerowego, który nie dość, że sprzedał nam wysokiej klasy oponę z trzydziestoprocentową zniżką, to jeszcze przeprosił nas, że nie może nas przenocować, bo akurat dziś jedzie do Barcelony. Standardowo wylądowaliśmy więc na nadmorskim kempingu, który wyróżniały jednak trzy zapomniane, owocujące drzewa figowe. Po porannym odciążeniu tych roślin ze słodkiego balastu ścieżką nad morzem udaliśmy się prościutko do Barcelony, gdzie mieliśmy umówione na wieczór spotkanie z Przemkiem wpisane do kalendarza miesiąc wcześniej, jeszcze nad Balatonem.
Długo zbliżaliśmy się do dumnej Barcelony z daleka już machającej do nas wieżami świątyni Sagrada Familia. Przejście z nadmorskiej trasy do centrum wielkiego miasta było natomiast tak płynne, że niemal niezauważalne. Nagle otoczyły nas drzewa ze skrzeczącymi w koronach zielonymi papugami oraz wielkomiejskie kamienice. Przybiliśmy na miejsce sześć godzin przed czasem, co uważamy za sukces zważywszy na fakt, że umówiliśmy się około dwóch tysięcy kilometrów wcześniej. Wykorzystaliśmy ten czas na przeobrażenie się za pomocą mydła i wody na powrót w mieszkańców miasta, założyliśmy najczystsze ubrania wydobyte z najgłębszych czeluści naszych worów i tak wyeleganceni pojechaliśmy na dworzec po Przemka, którego pieszczotliwie nazywamy Wujkiem.
Wujek Przemek postanowił pójść na łatwiznę i z Frankfurtu zamiast rowerem przybył drogą lotniczą. To jednak pozwoliło mu zaoszczędzić wiele sił, więc gdy tylko wysiadł z autobusu w centrum Barcelony, wcisnęliśmy mu w dłoń zimną, otwartą puszkę piwa Estrella i kazaliśmy imprezować. Było to dobre posunięcie, ponieważ bez tychże puszek bardzo wyróżnialibyśmy się na ulicach – całe miasto zdawało się włączyć tryb nocnego szaleństwa. Ta i następna noc upłynęły nam pod znakiem ulicznych parad, koncertów, śmiechów-chichów oraz rozmów o tym i owym z Wujkiem. Za dnia udało nam się zwiedzić trochę miasta i przez przypadek odnaleźć sklep polski. Na jego półkach spoczywały jak gdyby nigdy nic tysiące kilometrów od domu pasztety sojowe, kasza jaglana, budynie, prince polo i rozmaite mięsa, o których nie będziemy się rozpisywać z racji małej wiedzy. Prawdziwym skarbem okazała się być jednak ekspedientka Paulina, która z właściwą mieszkańcom wschodniej Polski otwartością po krótkiej wymianie zdań zaproponowała, abyśmy zamiast w hotelu spali w jej mieszkaniu. Kolejne cztery noce spędziliśmy więc w jej salonie, co wieczór to eksplorując wspólnie kolejne festiwale muzyczne, to zagadując się do późna. Przez ten czas imprezą zdawało się być ogarnięte całe miasto – wielokulturowy tłum młodych i rozkrzyczanych ludzi wypełniał szczelnie każdy zakamarek. W metrze pełnym po brzegi młodzież śpiewała katalońskie piosenki – gdy tylko jedna grupka rozpoczęła, reszta nie mogła już stać obojętnie i fiesta rozszerzała się na wszystkie wagony.
Uczepiliśmy się Barcelony jak rzepy psiego ogona – pomimo początkowego planu zakładającego trzydniowy pobyt zostaliśmy tam cały tydzień. Jednym z powodów, dla których zostaliśmy dłużej, był mecz FC Barcelona – Real Sociedad na Camp Nou. Codziennie okazywało się jeszcze, że jakaś atrakcja została do zobaczenia, że musimy uzupełnić bloga, naładować baterię, zrobić turystyczne zakupy… Przyszedł jednak ten dzień, kiedy nie mieliśmy żadnej wymówki i trzeba było wsiadać na rowery. Na tyle trudno było nam zostawiać miasto Gaudiego, parków z papugami, wiecznego ciepła, morza i ulicy La Rambla, że do teraz poważnie zastanawiamy się, czy nie zamieszkać tam w przyszłości na dłużej.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Francja, Hiszpania. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>