Film z podróży rowerowej

Zapraszamy do obejrzenia filmu z ostatniej podróży rowerowej:

Opublikowano Austria, Chorwacja, Czechy, Francja, Gibraltar, Hiszpania, Maroko, Monako, Polska, Słowacja, Słowenia, Węgry, Włochy | Skomentuj

Hiszpania, Gibraltar, Maroko – kempingowe pogróżki i choroba wagabundów

ZDJĘCIA TUTAJ
Prawdopodobnie podróżnym przybywającym z innych stron Granada wydaje się spokojnym, typowo południowym miastem, gdzie najważniejszym punktem dnia jest sjesta, a wszystko inne można zrobić jutro. Jednak po kilku dniach spędzonych w górach, w zaspanych wioskach i andaluzyjskiej dziczy pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to tłum na ulicach (w porze, w której w górskich wioskach słychać już było tylko psy), duży ruch (odzwyczailiśmy się od dzielenia jezdni z kimkolwiek) i hałas (zamiast nieprzerwanej pieśni cykad).
Zmęczeni wyczerpującą drogą do Granady postanowiliśmy wyjątkowo wieczorem zostać w domu, obserwując przy piwku z balkonu życie nocne miasta. W południe dnia następnego spotkaliśmy poznaną przez CS Anię – uśmiechniętą mieszkankę Granady, która przyjęła nas do domu na następną noc. Przez kolejną dobę Ania zdążyła pokazać nam, gdzie zjeść pyszne tapas, pobłądzić z nami po Granadzie w poszukiwaniu kartuszy gazowych i zorganizować pranie naszych rzeczy. Jakby tego było mało, oddała nam swoje łóżko kosztem spania na materacu, a rowerom zapewniła zasłużony odpoczynek na patio. Ania wiele opowiadała nam o swojej trzymiesięcznej podróży do Gambii i Senegalu, z której powróciła z dokuczliwym bólem świata. Wiele naszych spostrzeżeń z Azji pokrywało się z jej refleksjami z podróży po Czarnym Lądzie. Wieczorny spacer po mieście zakończyliśmy ze smutkiem dość wcześnie, gdyż pobudkę następnego dnia zaplanowaliśmy na godzinę 5:30. Wszystko po to, by dostać upragnione bilety na zwiedzanie Alhambry, które ponoć rozchodzą się, gdy ciepłe bułki są jeszcze zimną kulką ciasta.
„Na oko” czterdzieste miejsce w kolejce wydawało nam się wynikiem dość dobrym. Większe wymagania miał jednak strateg obmyślający zawiły system dystrybucji biletów, który dla osób na tym miejscu zaplanował nagrodę pocieszenia w postaci wstępu ogólnego z wyłączeniem zwiedzania pałaców. Wdzięczni panu strategowi za zaoszczędzone 8EUR od osoby ruszyliśmy zwiedzać.
Alhambra. Brzmienie tego słowa, magia wyobrażenia o budowli-legendzie i wreszcie wymarznięte trzy godziny w kolejce do kasy – wszystko to tak wysoko zawiesiło poprzeczkę oczekiwań, że rzeczywistość nie zdołała jej dosięgnąć. Spacerowanie po ogrodach, wieżyczkach i murach obronnych z panoramicznym widokiem na miasto były miłymi doznaniami estetycznymi, które według przewodników turystycznych mają zachwycać, lecz nas nie zachwyciły, mimo że podoba nam się twórczość Słowackiego.
Podobnie mieszane uczucia mamy po starej dzielnicy Albazin, która miała być przedsmakiem marokańskich medyn. Architekturze dzielnicy i stromym uliczkom oczywiście uroku odmówić nie można, ale wydaje nam się, że można by wykorzystać ich potencjał inaczej, niż lokując tyle sklepów z pamiątkami, że odwiedzający ani przez moment nie ma wątpliwości, że jest ich za dużo.
O wiele bardziej nasze dusze radowały się wrażeniami, jakie zapewniała podróż z Granady nad morze. Po raz kolejny wjechaliśmy w suchą i pomarańczową dzikość gór i spokój andaluzyjskich wiosek. Znów mijaliśmy charakterystyczne dla tamtejszego krajobrazu domu w jaskiniach – część z nich jest opuszczonych i w złym stanie (nie oparliśmy się pokusie wejścia do jednego z takich), ale wiele pozostaje zamieszkałych, niektóre nawet wykończono w najnowocześniejszy sposób i od luksusowych apartamentów różni je tylko to, że zostały wykute wewnątrz góry.
Tego dnia droga nie skąpiła nam wrażeń. Najpierw wiła się serpentynami wzdłuż zboczy gór, co jakiś czas przecinając mostkami większe lub mniejsze kaniony; dalej zjazd był już spokojniejszy, ale nie mniej malowniczy. Wiedzieliśmy, że to już ostatnie chwile spotkania z prawdziwą Andaluzją. Spodziewaliśmy się, że na Costa del Sol straci ona wiele autentyczności. Dlatego celebrowaliśmy każdą przerwę, rozkoszując się widokiem gajów oliwnych i plantacji granatów, nad którymi górowały suche szczyty. To przedłużanie (oraz niewiadomego pochodzenia wysokie na kilka metrów wybrzuszenie na drodze) spowodowało, że do nadmorskiej miejscowości Motril dojechaliśmy już po zmroku. Na szczęście mapa w GPSie zadbała o to, żeby nie brakowało nam atrakcji i w pewnym momencie doprowadziła nas do drogi, która co prawda wiodła nad morze, ale była oddzielona od nas wysoką na metr barierą. W końcu przydały się ponad dwumiesięczne wieczorne treningi w rozjuczaniu rowerów i poranne w ponownym mocowaniu sakw. Po kilku minutach przymusowego pit-stopu nasze bolidy były gotowe do drogi po właściwej stronie bariery.
Siedzieliśmy przy namiocie jedząc kanapki i popijając herbatę, spędzając typowy, nieobfitujący w atrakcje wieczór na kempingu, gdy nagle z krzaków obok nas wytoczył się, prowadząc rower, mamroczący coś pod nosem jegomość. Zgodnie z zasadami savoir-vivre’u odpowiedzieliśmy na jego ledwo zrozumiałe powitanie i to był nasz pierwszy błąd. Drugim było przyznanie się, że rozmawiamy po angielsku. Po chwili nowy znajomy siedział już z nami przy namiocie i ignorując nasze znudzone miny, opowiadał historię, jak to rzekomo ukradziono mu z kieszeni koszuli dwa tysiące euro. Grzecznie odmówiliśmy mu pomocy finansowej, co okazało się być zapalnikiem jego wybuchowego temperamentu. Wstał wzburzony, zaczął wykrzykiwać coś po niemiecku, wykonywać przysiady na przemian z nazistowskimi pozdrowieniami, co chwilę upewniając się, czy na pewno nie damy mu ani centa, by w końcu, gdy ta informacja dotarła do jego świadomości zapowiedział spokojnym tonem, że jutro jego ludzie ukradną nasze rowery.
Gdy byliśmy już na Costa del Sol dni robiły się niebezpiecznie krótkie i wczesne wstawanie zdecydowanie ułatwiało nam przejechanie sensownej odległości w ramach wyznaczonych przez wędrówkę słońca.
Ostatnie dni w Hiszpanii spędzaliśmy walcząc z drogą, która figlarnie zmieniała oznaczenia z samochodowej E15 na autostradę A7. Każdą tablicę ze znakiem autostrady przypłacaliśmy morderczymi labiryntami okolicznych dróg – niestety wybór trasy był ograniczony o połowę, ponieważ z jednej strony rozciągała się toń Morza Śródziemnego. Jednym z rodzynków tej potwornej drogi o ciasnym poboczu była Malaga, w której nieco odpoczęliśmy i po raz ostatni w Hiszpanii zafundowaliśmy sobie tapas. Obejrzeliśmy także słynną Katedrę Wcielenia, jednak bardziej niż ją samą zapamiętaliśmy truchła nieszczęsnych symboli pokoju wbite w siatkę chroniącą płaskorzeźby przed odchodami ptactwa. Pomimo usilnych prób nie udało nam się znaleźć nikogo, kto mógłby przechować nam rowery na dwie godzinki zwiedzania (a próbowaliśmy nawet w polskim konsulacie), więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko wypić kawę i uciekać.
Tego dnia po raz pierwszy pękła dętka w przednim kole Ewy, co wydarzyło się po najechaniu na kaktus. Ta sytuacja po raz kolejny pokazała nieprawdopodobny fart Rafała (powoli udzielający się też Ewie) – otóż okazało się, że a) nie mamy klucza do śruby odkręcającej przednie koło, który zaginął w tajemniczych okolicznościach b) złapaliśmy gumę 200 metrów od sklepu rowerowego z takowym kluczem. Podkreślamy, że bywały takie miejsca łapania gumy, że do najbliższego człowieka (a co dopiero klucza) mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów.
Tego też dnia zaczęło nas coś gryźć (na ciele, nie w sumieniach), ale o tym później.
Dzień 23 października, pomimo dalszego ciągu mordęgi z A7 był dniem wielkim, wielgachnym, przeogromnym, kluczowym dla całej wyprawy i jednym z top10 w naszych nieco ponad ćwierćwiekowych życiach. Tuż przed zachodem słońca wspięliśmy się bowiem na szczyt, z którego ujrzeliśmy Gibraltar, a za nim AFRYKĘ!!! W tym momencie dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego, że oto po blisko 3 miesiącach podróży dotarliśmy o własnych siłach z Gdańska do koniuszka Europy. To była piękna, monumentalna chwila, w uszach niemal dźwięczał nam utwór Chariots of Fire grupy Vangelis, po plecach poklepywała nas z uznaniem ręka sukcesu, byliśmy przez chwilę zwycięzcami wszechczasów. Po niej na deser dostaliśmy jeszcze fantastyczny zjazd niemal do samego kempingu w La Linea de la Concepcion (gdzie padł rekord prędkości wyprawy: 66,6 km/h).
W nocy udaliśmy się na przymusowe zwiedzanie tej miejscowości, ponieważ pilnie potrzebowaliśmy bankomatu. To, co zobaczyliśmy dość nas zaskoczyło. Znaleźliśmy się bowiem w Meksyku, pełnym podejrzanych ludzi przesiadujących przed niskimi, odrapanymi domostwami o jednolitej, ziemistej kolorystyce. Tam na rogu ktoś pichcił coś na przenośnej kuchni, tu musieliśmy omijać dziurawy chodnik, z krzykiem minęła nas banda łobuzów na rowerach. Miasto to zupełnie nie przypominało Hiszpanii, jaką poznaliśmy.
Kolejnego ranka zobaczyliśmy nowe ugryzienia, przy czym Rafał na udach i rękach zaczynał być już dość szczelnie pokryty przez czerwone bąble. Wszy? Jak twierdzi Internet: choroba włóczęgów, wagabundów i bezdomnych – coś o nas. W Hiszpanii ponoć było ich pełno, więc zaczęliśmy mieć spore obawy.
Z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie Gibraltaru – kawałeczka Zjednoczonego Królestwa przylepionego do Hiszpanii. Przejechaliśmy drogą prowadzącą przez lotnisko, zamykaną na czas lądowań lub startów i oto znaleźliśmy się w kolejnym kraju na naszej wyprawie. Na samym końcu Gibraltaru przywitał nas polski akcent, jakim był pomnik przedstawiający śmigło poświęcony generałowi Sikorskiemu, który zginął w tamtym rejonie. Cały pomnik otaczały świeże kwiaty, owinięty był polskimi szalikami, a na flagach przywiezionych przez turystów widniały napisy utrzymane w tonie „dał Pan radę, generale”.
Z przygód, jakie spotkały nas w Gibraltarze możemy wymienić rozmowę w Marokańczykami na wysypisku śmieci obleganym przez mewy i małpy oraz krótką, acz treściwą wizytę Rafała w szpitalu w związku z potencjalnymi wszami. Okazało się, że skoro potencjalne wszy mają rodowód hiszpański, to ich właściciel musi spotkać się z tamtejszym lekarzem, aby skorzystać z ubezpieczenia, natomiast spotkanie z gibraltarskim internistą kosztowałoby bagatela 250 funtów (sic!). Zachęcamy polskich internistów do założenia tam prywatnej kliniki, w której kasując połowę tej sumy za jedną wizytę i tak dalej będą zgarniać blisko 500 złotych. Po takim dictum stwierdziliśmy, że nie takie wszy straszne, jak je malują i może jednak poczekamy na rozwój sprawy.
Naszym romantycznym podróżniczym pomysłem było przedostanie się do Maroka autostopem z TIRem, ale gdy w porcie okazało się, że cena jest niższa, niż myśleliśmy i nie trzeba było płacić za rower postanowiliśmy nie tracić dnia na szukanie TIRów.
W kolejce do promu spotkaliśmy marokańskiego biznesmena podróżującego na potężnym motorze BMW, który podobnie jak inni Marokańczycy utwierdził nas w przekonaniu, że ludzie tam są niezwykle mil i gościnni do momentu, w którym nie siadają za kierownicą i nie próbują zredukować wystąpień rowerzystów na ich terenie.
Dotknęliśmy afrykańskiej ziemi w Ceucie, która jest terytorium hiszpańskim. Słońce niebezpiecznie doganiało horyzont, więc musieliśmy pominąć zwiedzanie miasta i ruszyliśmy prosto do granicy z małą przerwą na przebranie Ewy w zakrytą wersję stroju rowerowego.
Jeżeli ktokolwiek z czytelników przekraczał kiedyś granicę z Ukrainą, nie będzie miał problemu z wyobrażeniem sobie granicy hiszpańsko-marokańskiej. Tłumy śniadoskórych osób w kurtkach zdecydowanie za ciepłych na tę porę roku szturmuje bramki to w tę, to nazad, przekrzykując się i robiąc potworny bałagan. Na szczęście jako rowerzyści mieliśmy priorytet i oto z nowymi pieczątkami w paszportach wieczorem 24 października osiągnęliśmy cel naszej wyprawy – MAROKO! Szybko dojechaliśmy do miejscowości Fnideq, w której znaleźliśmy niedrogi hotel odpowiedni do świętowania sukcesu. Wieczorem wznieśliśmy jeszcze toast miętową herbatą (przy okazji dostając nauczkę, aby zawsze prosić bez cukru), pochłonęliśmy kilka naleśników i zwiedziliśmy okolice pełne sprzedawców używanych butów, suszonych daktyli i fig na sznurkach oraz ciastek. Wiał bardzo silny wiatr, który w jakiś sposób potęgował w nas wrażenie niezwykłości tego wieczora. W nocy przeszła potężna burza – w takich momentach radość ze spania pod dachem jest wprost niewyobrażalna.
Z samego rana pomimo mżawki ku uciesze Marokańczyków ruszyliśmy w stronę Tetouanu. Kierowcy pozdrawiali nas dorównując entuzjazmem tym, których spotkaliśmy na Bałkanach. Całą drogę mieliśmy przyjemność pokonać ścieżką rowerową, co przeszło nasze najśmielsze oczekiwania co do marokańskich dróg. Popołudniu dotarliśmy do celu, gdzie znów zamiast szukać kempingu zatrzymaliśmy się w hotelu, ze względu na zupełnie przemoczone ubrania. Mogliśmy też zostawić rowery bez obaw o złodziei i udać się na eksplorację okolicy. Odnaleźliśmy bar, w którym nadawano mecz, a mężczyźni (Ewa była jedyną kobietą), pomimo popijania jedynie herbaty miętowej lub kawy, wyrażali swoje emocje w wyjątkowo wybuchowy sposób. Pod koniec wywiązała się nawet niewielka szarpanina, która zupełnie odwróciła uwagę wszystkich od tak pasjonującego przed chwilą meczu. To było preludium do porywczości Marokańczyków, którą mieliśmy później okazję oglądać niemal codziennie wprost na ulicach i w restauracjach.
Zwiedziliśmy także medynę, a w niej spotkaliśmy naszego pierwszego marokańskiego cwaniaka, który pod jakimś dziwnym pretekstem zaprowadził nas do swojego sklepu z dywanami. Od tamtej pory włączyliśmy jednak nasz wypracowany przez lata w Azji tryb wykrywaczy cwaniaków i omijaliśmy dziwnie przyjaznych ludzi szerokim łukiem.

Opublikowano Gibraltar, Hiszpania, Maroko | 1 komentarz

Hiszpania – spotkanie z Jesusem

ZDJĘCIA TUTAJ
Niespełna trzydniowy pobyt u Marii dostarczył nam paliwa z wrażeń, które napędzało nas przez kilka kolejnych dni. Wizyta w chacie Jordiego była jednym z tych „wysokooktanowych” przeżyć. Sam Jordi pochodzi z dobrze usytuowanej rodziny, jednak wybrał drogę, która zapewniała mu niemal zupełną niezależność od pieniędzy. Bez żadnej wiedzy o rolnictwie wraz z kilkoma znajomymi postanowił założyć samowystarczalne gospodarstwo. Słomiany zapał znajomych szybko zgasł, Jordi zaś pozostał z ukochaną na końcu świata wśród strzelistych gór.
Przy bardzo starej chacie ocienionej rozłożystym orzechem i ogrzewanej ciepłem paleniska w równiutkich rzędach rosły sałaty, pomidory, ziemniaki i oregano. W środku z głośników sączyło się reggae, a między nogami plątał się jednooki kundelek. Ciepłe, przytłumione światło, ogień trzaskający w piecu, ceglane ściany i dobroduszny śmiech gospodyni sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu dawno niewidzianej prababci. Półdzikie kozy, które tylko na noc Jordi przygarniał do zagrody dawały mu najbardziej organiczne i ekologiczne mleko w całej Unii Europejskiej, z którego mężczyzna uczył się robić ser. Smak chleba wypiekanego w staromodnym piecu, w którego bochenku znajdował się tylko naturalny zakwas, woda z górskiego strumienia i organiczna mąka chodzi za nami do dziś.
Maria prócz wycieczki do tej nietypowej piekarni zafundowała nam także mistrzowski pokaz swoich kulinarnych możliwości, gotując dla nas paellę z karczochami, fasolą i innymi warzywami. Naszą zieloną noc spędziliśmy wraz z nią i jej przyjacielem przy falafelu i butelce wina, rozprawiając o tym, tamtym, a trochę także i siamtym.
Dziewiątego października zostawiliśmy za plecami machającą Marię i wrzucając najlżejsze przerzutki rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę. Po godzinie jazdy ślimaczym tempem osiągnęliśmy przełęcz, po której przyszło nam już tylko rozrzutnie tracić ciężko zarobione wcześniej metry nad poziomem morza. W oddali majaczyło morze i Alicante, które obejrzeliśmy tylko z górskiej perspektywy. Następnego dnia po nocy spędzonej na kempingu w zdominowanej przez Arabów miejscowości Crevillent w porze obiadowej zawitaliśmy do Murcii. Zamknięte ulice, zastępy sprzątaczy i tony fruwających śmieci znaczyły rejony, w których jeszcze rano w najlepsze trwał targ. Szybko odnaleźliśmy sklep rowerowy naszego kolejnego gospodarza z Couchsurfingu, Juana, lokalnego guru miłośników dwóch kółek. Juan zjadł zęby na rowerowych podróżach, więc wiedział, o czym marzymy – od razu wskazał nam czysty, wykafelkowany prysznic i wręczył dwa pachnące ręczniki. Z Juanem spędziliśmy dwa dni, po których oświadczył, że z jakąś nowopoznaną pięknością wybiera się na nadmorski odpoczynek, ale jego dom jest naszym domem, więc klucze mieliśmy wyjeżdżając po prostu zatrzasnąć w środku.
Niczym dwóch Zorrów dosiedliśmy ponownie swych dwukołowych rumaków i po głośnym „Wio!” z szumem łańcuchów opuściliśmy Murcię. Na samym dnie głębokiej studni błędu znajdował się ten, kto podejrzewał dalszą drogę o brak wzniesień. Mozolnie wpychaliśmy swoje ślimacze jestestwa na kolejne szczyty i szczyciki tylko po to, by potem niczym kamień Syzyfa stoczyć się na powrót w dół. Cały dzień trwała ta jazda po torze kolejki górskiej, jaki nam zgotowała mała droga towarzysząca autostradzie. Noc przepędziliśmy obok ruiny jakiegoś Peugeota w ogrodzie miłej rodziny hiszpańskiej przy akompaniamencie kwiku zupełnie szalonego pawia, któremu zbliżająca się pełnia najwyraźniej nie dawała spać. Kolejnego dnia zaczęliśmy romans z górami, w których nieśmiałe, ciche miasteczka dyskretnie oddaliły się od siebie nawzajem. Przez długie kilometry otaczała nas jedynie czerwona, bezwietrzna, górska pustka, w której przelatujące muchy zdawały się wydawać dźwięk helikopterów.
Tego dnia Hiszpania obdarowała nas zamczyskiem, którego poczuliśmy się dumnymi zdobywcami. Na jednym z mijanych wzgórz dostrzegliśmy fragmenty murów i wież. Nie namyślając się długo, skręciliśmy w boczną drogę, rzuciliśmy rowery w krzaki i rozpoczęliśmy wspinaczkę po wydeptanych przez pasterzy ścieżynkach. Wkrótce dotarliśmy na szczyt, gdzie prócz nas znajdowały się tylko dwa orły. Jedynie domyślając się dawnej świetności zdobytej przez nas budowli, wędrowaliśmy wśród jej wciąż potężnych murów, zaglądaliśmy w każdy zakamarek i podziwialiśmy widok na otaczające góry oraz mało stado owiec pędzone w dole przez pastuszka i dwa psy. Niestety, obiad tego dnia pomimo zapierającej dech w piersi scenerii rodem z cyklu programów Makłowicza nie zadowoliłby nawet najmniej wybrednego podniebienia. Rozgotowany makaron à la purée w sosie z puszki pomidorów mógłby być zupełnie nie do przełknięcia, gdyby nie tona taniego parmezanopodobnego sera, którą na tę straszną papkę wysypaliśmy. Poprzysięgliśmy już nigdy więcej nie kupować najtańszego makaronu z dolnej półki i gotować w przepisowej ilości wody.
Wieczorem po raz pierwszy odmówiono nam rozbicia namiotu przy gospodarstwie – dwóch panów przeprosiło nas jednak i wytłumaczyło, że zamykają na noc i niedługo wyjeżdżają. Jako zadośćuczynienie dostaliśmy jednak butelkę wina z domowej piwniczki, więc postanowiliśmy się nie obrażać. Kilka kilometrów dalej u innego gospodarza wygodnie umościliśmy namiocik na plantacji migdałów.
Kolejny dzień, 15 października, był jednym z najcięższych na całej wyprawie. W miejscu asfaltu pojawiły się piach i kamienie, które albo prowadziły nasze koła w dowolnie wybranym przez siebie kierunku, albo zupełnie je zatrzymywały, zmuszając nas do pchania rowerów. Nasza droga raz po raz przeplatała się z równiutką, elegancką i prowadzącą prosto do Granady autostradą, która kusząc potężnym poboczem, jednocześnie odpędzała nas od siebie znakami zakazu wjazdu dla rowerzystów. Każdy kilometr wydzieraliśmy z ogromnym trudem, przypominaliśmy sobie najstraszniejsze przekleństwa z polskich filmów gangsterskich, ale na nic się to nie zdawało, bo droga dostępna dla rowerzystów była tylko jedna. Dopiero wieczorem dobiliśmy do asfaltu, który powiódł nas do hotelu w miejscowości Baza. Po dwóch nocach mycia się pod gwiazdami i spania w niskich temperaturach nareszcie wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy w ciepłym pokoju. Obejrzeliśmy także smutny mecz Polska – Anglia w hotelowym barze. W tym regionie Hiszpanii panuje miły zwyczaj serwowania za darmo tapas do zamówionego piwa, więc wychylając dwie małe Alhambry, całkiem niespodziewanie najedliśmy się do syta.
Rano obudziliśmy się pełni sił, bojowo nastawieni do walki z dalszą częścią wrogiej drogi. Korzystając z amerykańskiej technologii informacyjnej, opracowaliśmy strategię dotarcia do celu (Granady), ograniczając do minimum straty w dobrym humorze powodowane przez kamienistą nawierzchnię. Wynikiem tajnej narady generałów wyprawy Kiełszni i Zaremby była trasa licząca o pięćdziesiąt procent więcej kilometrów niż początkowo, ale sprytnie unikająca sześćdziesięciu z osiemdziesięciu kilometrów kamieni. Jeszcze po asfalcie wspięliśmy się na pozycje na wysokości 900 m n.p.m. Heroiczna walka z dwudziestoma kilometrami wrogiej nawierzchni trwała około 4 godzin (osiągnęliśmy szczytową wysokość 1350 m). Pokonywaliśmy w pocie całego ciała zasieki z grząskiego piachu, czasem na odsłoniętych pozycjach w pełnym słońcu walką wręcz obezwładnialiśmy podjazdy zbyt strome i wyboiste dla niejednego jeepa. Gdy o 17 oblepieni piachem, spoceni i zmordowani dotarliśmy do asfaltu, mieliśmy ochotę się na nim turlać i przytulać z lubością do niego policzki, ale ograniczyliśmy się do małego tańca zwycięzców i wielkiej „piony”.
O zachodzie słońca dojechaliśmy do miejscowości Gorafe – prawdziwej perełki otoczonej muszlą skalistych gór. Miasteczko to zdawało się być zamieszkałe przez grupkę starych, dobrych znajomych, których głównym zmartwieniem mógł być wybór ławki do wieczornej pogawędki. W przeuroczym hoteliku prowadzonym przez czarującą starszą panią wypiliśmy kawę, po czym udaliśmy się na łowy w poszukiwaniu bezpłatnego kempingu. Natrafiliśmy na pana o imieniu Jesus (przypadek?), który udostępnił nam miejsce w swoim zacisznym gaju oliwnym. Jako rodacy JP2 musieliśmy mu chyba przypaść do gustu, bo gdy już rozbiliśmy namiot, zjawił się ponownie, tym razem z kanistrem ciepłej wody do mycia, dwoma baniakami wody pitnej, wielkim melonem, dwoma litrami mleka, siatką migdałów i słoikiem miodu. Mieliśmy kiedyś przyjemność dokonywać ablucji w Hiltonie pod prysznicem wyposażonym w telewizor i natrysk deszczowy, ale tego wieczora obmywanie się ciepłą wodą, wypełnioną energią pana Jesusa w gaju oliwnym przy pełni księżyca przebiło wszystko. Rano przed wyjazdem pan doposażył nas w trzy kilogramy winogron prosto z krzaka i kolejną porcję migdałów.
Trasa tego dnia była tak oszałamiająco piękna, że poważnie zastanawiamy się nad powrotem w tamte rejony w bliższej lub dalszej przyszłości. Na palcach jednej ręki możemy policzyć mijające nas tam samochody. W odwiedzanych przez nas wioseczkach chleb sprzedawali panowie krążący od domu do domu samochodem, a wiaty przystanków autobusowych służyły ludziom za miejsce do suszenia prania. W wiejskiej, swojskiej Hiszpanii oddalonej od turystycznych szlaków zakochaliśmy się bez pamięci. Po południu zaczęliśmy powoli tracić wysokość i zbliżać się do upragnionej Granady, dla której zrezygnowaliśmy z drogi nad morzem. O spotkaniu z jej polską mieszkanką i naszych tam przygodach będzie między innymi traktować kolejny post.

Opublikowano Hiszpania | 2 komentarzy

Hiszpania – porowaty jęzor asfaltu

ZDJĘCIA TUTAJ

Mieszkanie Pauliny opuszczaliśmy z zamętem w głowie. Z jednej strony cieszyliśmy się, że znów uciekniemy w ciszę z dala od zgiełku miasta, bliżej natury, że zielona trawa będzie nam podłogą, a gwieździste niebo sufitem. Z kolei te kilka dni luksusów (pralka, lodówka, łóżko) spowodowało odnowienie więzi z cywilizacją. Po dwóch miesiącach codziennego przemieszczania się i mieszkania w kempingowych warunkach dopiero zdaliśmy sobie sprawę ilu wspaniałych przyjaciół zostawiliśmy wyjeżdżając – półki, stół kuchenny, patelnia…
Wyjazd z Barcelony był raczej drogą przez mękę i nie chodzi tylko o tęsknotę rozdzierającą serce. Musieliśmy przejechać przez okolice portowe, co nigdy nie wiąże się z miłymi przeżyciami – smród, hałas, dużo TIRów, a do tego jeszcze przypadkowo wylądowaliśmy na autostradzie, która zaczęła się bez wcześniejszego oznakowania. Kierowcy niezadowolenie z naszej obecności manifestowali nadużywaniem klaksonów (jakby było niedostatecznie głośno).
Na szczęście port dość szybko przemienił się w kurort, lecz bliskość przemysłu odstraszała nas od kąpieli. Znów podążaliśmy trasą wzdłuż plaż, promenadami w cieniu rozłożystych palm daktylowych. Wieczorem położyliśmy się spać, niezauważając czyhającej za rogiem grypy. Ta zaatakowania Rafała gdy spał, obezwładniając go katarem i gorączką. Próby jechania w tym stanie zarzuciliśmy po dziesięciu kilometrach. Znaleźliśmy hotel (tak, hotel! I to nawet trzygwiazdkowy) w fantastycznej posezonowej cenie, w którym chorowało się tak fajnie, że dopiero po czterech dniach uruchomiliśmy rowery otulone już warstwą pyłu z hotelowej piwnicy.
Krajobraz był dość monotonny i gdyby nie fakt, że tworzyły go puste plaże, błękitne morze, mariny, kawiarenki, palmy i drzewa owocowe, można by powiedzieć, że był dość nudny. Kolarza z zadumy rozbudzały na szczęście co jakiś czas stu czy dwustumetrowe podjazdy zwieńczone punktami widokowymi idealnie nadającymi się na złapanie drugiego oddechu czy krótką drzemkę.
Zbyt długie pedałowanie i przebywanie wśród pięknych krajobrazów wywołuje stan specyficznego odurzenia. Jako dowód przytaczamy fragment zapisany w podróżnym dzienniku na jednej z przerw:
Piaszczysta droga zmysłowo wiła się wzdłuż klifu. Nagle jej płynny taniec brutalnie przerwała wyrwa w ziemi wymyta przez wpadającą do morza, lecz teraz prawie wyschniętą rzekę. W dole pod wyrwą utworzyła się mała plaża, morze z dumą manifestowało swoją obecność. Zaniepokojeni zapytaliśmy wędkarza o losy drogi, brakowało nam jej obecności. Ten zapewnił nas, że poszukiwana za wyrwą ma się dobrze, lecz po spojrzeniu na nasze bagaże stanowczo odradził zejście w dół i przejście przez wyschnięte koryto. Otumanieni jeszcze zmysłowym tańcem drogi nie posłuchaliśmy rady i podążyliśmy w dół klifu. Otrząsnęliśmy się z amoku zbyt późno, byliśmy na plaży. Zarówno dalsza droga, jaki zawracanie wiązało się z pchaniem rowerów po piachu i kamieniach i wpychaniem ich na klif. Pozostawiliśmy rowery opiece piasku i udaliśmy się na poszukiwania drogi, słysząc jak z oddali kusi nas dźwiękiem chrzęszczącego piasku. Rowery pozostawione w tyle parsknęły radośnie – one też to słyszały!
Pragnienie dalszego pląsania z drogą wyzwoliło w nas nadludzkie siły. Wepchnęliśmy wspólnie na klif rowery jeden po drugim bez zdejmowania bagażu (każdy waży około 50kg). Tam znów ją ujrzeliśmy, jeszcze piękniejszą, niż przedtem. Subtelnie poruszała się pomiędzy skałami, prowadząc nas łagodnie do następnego miejsca noclegowego.
Wylewał się przed nas porowaty jęzor asfaltu, pędzące trawy czochrały powietrze…

Ech, no właśnie… Teraz już asfaltem mknęliśmy dalej napędzani pożeranymi w nadmiarze tortillami, melonami i winogronami. W miejscowości Peniscola mieliśmy (jak sama nazwa wskazuje) do wyboru dwie alternatywne drogi – nudny asfalt w głębi lądu i kamienną, górzystą drogę w parku narodowym. Wybraliśmy oczywiście tę drugą, lecz po pierwszym kilkunastoprocentowym podjeździe i dość szybko złapanej gumie zaczęliśmy zastanawiać się dlaczego. Trudy podróży wynagradzały fenomenalne widoki surowych gór wpadających do morza, dzikich, bezludnych plaż, dźwięki morza, wiatru i ptaków oraz bycia jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów.
Po wyjeździe z parku narodowego urozmaicaliśmy sobie drogę, odbijając raz po raz od morza, gdzie małe asfaltowe dróżki prowadziły nas przez sady pomarańczowe. Pomarańcze niestety były jeszcze zielone i spokojnie czekały na zimę, kiedy to udadzą się w podróż do warzywniaków w całej Europie.
Gdy któregoś razu ponownie dojechaliśmy do morza, naszym oczom ukazały się imponujące kurorty. Już z daleka zauważyliśmy jednak, że od wcześniej mijanych odróżnia je jedna istotna cecha – brak ludzi. Wielkie apartamentowce pozamykane były na trzy spusty, trzypasmowe aleje przegrywały walkę z kępkami trawy, kilometry infrastruktury przygotowane na najazd turystów niszczały w oczach. Powodem takiego stanu rzeczy jest jeden z większych skandali korupcyjnych w rejonie. Dotyczy on budowy lotniska w miejscowości Castellon, która pochłonęła około 200 milinów euro, lecz nie miała ekonomicznego uzasadnienia. Inwestycji towarzyszyły plany utworzenia wielkiego kurortu, Marina d’Or, który podobnie jak lotnisko stoi pusty. Rozkoszowaliśmy się jazdą po drogach bez samochodów, zajmując dwoma rowerami trzy pasy jezdni. W myślach układaliśmy scenariusz filmu o zombie lub śmiertelnej zarazie – okolica nadawała się idealnie do jego realizacji. Zrobiło się nieswojo… Zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy mijani sporadycznie ludzie znajdują się po tej samej stronie życia, co my…
W drodze do Walencji spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Lokalne władze, wiedząc, że jesteśmy dość zmęczeni ciągłymi podjazdami i zjazdami, utworzyły specjalnie dla nas ścieżkę rekreacyjną na trasie dawnej linii kolejowej. Pruliśmy przed siebie po płaskiej drodze, przecinając kolejne góry tunelami; poziom endorfin w organizmie osiągał niebezpieczne pułapy.
W Walencji od początku spodobało nam się na tyle, że przedłużyliśmy rezerwację w hostelu o jeden dzień. Po skosztowaniu szczypty życia nocnego udaliśmy się na spoczynek. W naszym miejscu zakwaterowania akurat odbywał się Ogólnoświatowy Zjazd Osób Nieszanujących Ciszy Nocnej i Miłujących Bałagan, atmosfera więc sprzyjała wypoczynkowi. Rano świeżutcy i pachnący najtańszym mydłem z Lidla rzuciliśmy się z impetem na spotkanie z zabytkami Walencji. Tym razem poszliśmy na całość: po zrzuceniu balastu w postaci kilku euro weszliśmy na wieżę katedry, skąd zupełnie niespodziewanie rozciągał się widok na okolicę. Miasto rozlewało się wzdłuż wybrzeża, zachowując bezpieczny dystans do czających się w oddali gór. Jednak bardziej niż widok zdumiała nas kondycja fizyczna nowoczesnego społeczeństwa. Z przerażeniem obserwowaliśmy jak ogromnym wysiłkiem dla pełnosprawnych dwudziesto i trzydziestolatków z całego świata jest pokonanie 207 stopni. Gdyby miała zaistnieć współczesna wiosna ludów czy jakiś inny ogólnospołeczny zryw, skończyłaby się najpewniej fiaskiem – pokona nas zadyszka.
Paradoksalnie obserwację tę poczyniliśmy w mieście, które może poszczycić się infrastrukturą doskonale przystosowaną do aktywności na świeżym powietrzu. Dawne koryto rzeki, które przecina Walencję na pół, zamieniono w wielki sześciokilometrowy park ze ścieżką rowerową, skateparkami, boiskami, siłowniami na świeżym powietrzu itp. Pomysł godny nobla w dziedzinie organizacji przestrzeni miejskiej – każdemu blisko, cicho mimo centralnej lokalizacji (z powodu położenia „pod poziomem miasta”) – istne spełnienie marzeń miejskiego biegacza.
Po skosztowaniu paelli w wersji wege, lokalnego puddingu i zniewalająco pysznej pieczonej dyni błądziliśmy po mieście do późnych godzin wieczornych, upajając się jego przyjazną atmosferą.
Z Walencji wraz z tłumem weekendowych rowerzystów pojechaliśmy nad morze. Obstawę zgubiliśmy gdzieś wśród pól ryżowych, niedaleko zbiornika Albufera. Tam wystarczyło skręcić w prawo, w kierunku sadów pomarańczowych, za miejscem, w którym drogę przebiegał metrowy wąż, odbić w lewo, przez gaj oliwny dotrzeć do kolejnych sadów pomarańczowych, by jadąc cały czas prosto, dotrzeć do miasteczka idealnie nadającego się na przerwę. Małe hiszpańskie miejscowości, w których życie koncentruje się w dwóch barach na centralnym placu i wszystko dzieje się w zwolnionym tempie zapamiętamy na zawsze. Tam po piętnastu minutach każdy w barze jest twoim znajomym, barman zapyta, czy uzupełnić bidony zanim zdążysz o tym pomyśleć, najpewniej na stole pojawi się jeszcze jakaś przekąska – prezent. Przy filiżance wybornej kawy i kanapce z tortilla obserwowaliśmy wielokrotnie pozawijaną serpentyną, którą mieliśmy się zaraz wspinać.
Wjazd okazał się bardzo przyjemny – zbliżał się wieczór, więc upał powoli ustępował, droga była praktycznie pusta. Niestety, gdy wtoczyliśmy się na górę, było już na tyle ciemno, że mogliśmy podziwiać tylko kontury wspaniałej panoramy. Noc spędziliśmy na opuszczonym kempingu, którego jedyny mieszkaniec (konserwator) poczęstował nas winem i pozwolił nam wykąpać się w swojej przyczepie.
Poranek rozpoczęliśmy z uśmiechami – zostało nam zaledwie czterdzieści kilometrów do Alcoi – następnego przystanku. Miny nam zrzedły, gdy droga zaproponowana przez amerykańskie systemy nawigacyjne okazała się koszmarem (skalista, kamienista serpentyna przez kilkanaście kilometrów), więc po konsultacji z lokalnymi rolnikami i rzucie monetą zdecydowaliśmy się zawrócić. Nagle do Alcoi zostało nam siedemdziesiąt kilometrów i musieliśmy zjechać z powrotem do poziomu morza, niwecząc wysiłki dnia poprzedniego.
Tymczasem w Alcoi Maria spokojnie czekała w domu, popijając bezteinową herbatę z Japonii. Co jakiś czas z zaciekawieniem odczytywała kolejne smsy od nas i odpisywała, wkładając w te kilkaset znaków tyle pozytywnej energii i dopingu, że zapomnieliśmy już o dodatkowych trzydziestu kilometrach. Wiedząc, że nie zdążymy na czekający w domu obiad, Maria zaprosiła na wspólny posiłek koleżankę. Po obiedzie chwilę posprzątała – od kiedy została mamą wyrobiła sobie nawyk sprzątania na bieżąco. Jej dom cały czas lśnił czystością, mimo że zdawała się wcale nie poświęcać na to czasu; całe to sprzątanie przychodziło jej mimochodem. Intuicyjnie poczuła, że możemy być już blisko, więc postanowiła wyjść przed dom. Wzięła torebkę, naprędce zamknęła drzwi i depcząc kilkanaście osich trupów (sąsiad z naprzeciwka regularnie podtruwał osy gnieżdżące się pod dachem), zbiegła ze schodów. Otworzyła drzwi wejściowe i ujrzała dwie uśmiechnięte, zmęczone i spocone twarze. Bardzo się ucieszyła na widok swoich nowych gości, choć w pierwszej chwili przeraziła ją ilość bagażu jaką mieli na swoich rowerach. Po zamknięciu rowerów w garażu i wniesieniu bagaży na górę Maria wskazała gościom ich pokój i dała ciepłe i pachnące od słońca ręczniki. Gdy przybysze przemieniali się z wagabundów w przeciętnego wyglądu mieszkańców miasta, Maria zdała sobie sprawę, że jest poniedziałek – dzień, w którym Jordi piecze chleb. Pomyślała, że wycieczka do jego górskiej chatki może być nie lada atrakcją dla gości, którzy tryskają energią mimo trudów dnia.
Samochodem pojechali przez kręte uliczki miasta do parkingu, z którego rozpoczyna się kilka tras górskich. Goście rozśmieszyli Marię pytaniami o możliwość uprawiania w tym miejscu BASE jumpingu lub latania z wingsuitem. Ponoć góry przypominały Ewie i Rafałowi te widziane na filmach z Jebem Corlissem. Imponujące krajobrazy tak zawróciły w głowach rowerzystów z Polski, że prawie nie zauważyli Jordiego nadchodzacego z naprzeciwka. Pachnący ogniskiem, na oko trzydziestopięcioletni mężczyzna w lekko przydługich włosach szedł wraz z dwoma psami na poszukiwanie swoich kóz. Robił to codziennie – był przeciwnikiem więzienia zwierząt. Jego spaloną słońcem twarz rozświetlił uśmiech, gdy usłyszał dochodzące z daleka meczenie. Psy poczęły ochoczo wdrapywać się na stromą górę, u której podnóża stali. Za nimi podążył Jordi. Maria zabrała gości do chatki pasterza, gdzie czekała dziewczyna Jordiego i zapach chleba, który podekscytowałby nawet bezglutenowca.
Dalsze przygody Marii i jej pachnących pleśnią znajomych z Polski w następnym odcinku…

Opublikowano Hiszpania | 1 komentarz

Francja, Hiszpania (Katalonia) – rydwany ognia

ZDJĘCIA TUTAJ

Hotelik w Sete był miejscem tyle przytulnym ile nieco dziwacznym. Wzorzyste kanapy ze śpiewającymi sprężynami, recepcjonista z zajęczą wargą i jego filigranowa matka o głosie dziecka, czytająca przez cały dzień gazety przy świetle jarzeniówki przecinanym piórami wiatraka – gdyby tylko wnętrza tego miejsca były mniej wypielęgnowane, wspaniale nadawałyby się na scenografię do filmu „Miasto zaginionych dzieci”. Samo Sete odebraliśmy natomiast jako miejscowość składającą się z bieli żaglówek oraz błękitu morza, kanałów i nieba. Pomimo zaplanowanego tam odpoczynku od jazdy pod wiatr przemaszerowaliśmy przez całe miasto, poczynając od promenady, poprzez różne deptaki i marinę, na szczycie wzgórza kończąc.
Zaklinaliśmy cały czas wiatr, aby choć troszkę się osłabił lub zmienił kierunek, lecz nasze zaklęcia miały być wysłuchane dopiero siedemnastego września. Szesnastego wyjeżdżając z Sete, pocieszaliśmy się myślą „Tylko cieniasy jadą z wiatrem” i naciskając z trudem na pedały dalej rozwijaliśmy zawrotnie niskie prędkości. Rafał dodatkowo jako skromny i przyzwoity z natury młodzieniec musiał zmagać się z kuszącym widokiem kobiet opalających się topless. Nasze wysiłki wynagradzała jednak bajeczna ścieżka rowerowa przy samej plaży, powietrze pachnące morzem i szum fal. Wieczorem natomiast po przebyciu długiej drogi wijącej się między niezagospodarowanymi polami, kempingami i opuszczonymi parkami rozrywki obojgu nam humor poprawił Adrian. Jako pierwszy i ostatni Francuz miał okazję gościć nas w ogrodzie na tyłach swej posesji i spisał się na medal. Noce we Francji były już bardzo jesienne, więc ochoczo przyjęliśmy ofertę noclegu w przyczepie kempingowej na tyłach gospodarstwa. Adrian wiedział także, czego potrzebuje rowerzysta po wyczerpującym dniu – zimnego piwka i wody ze studni. Fakt, że następnego ranka przywiózł dla nas świeże croissanty i aromatyczną kawę, czyni go gospodarzem idealnym, któremu na pewno wyślemy kartkę z Afryki. Po wypoczynku w takiej atmosferze byliśmy gotowi na stawienie czoła ostatniej prostej we Francji i spotkanie z Hiszpanią. Tego dnia ziściły się także nasze rowerowe sny – wiatr zaczął wiać z godziny piątej na jedenastą, więc poczuliśmy się jak po wypiciu soku z gumijagód, bo przy mniejszym wysiłku zaczęliśmy nagle rozwijać prędkości rzędu 30 km/h (zamiast wcześniejszych 6-8 km/h). Mijane drzewa migdałowe zlewały się w jedno, nad wioskami niemal przefruwaliśmy, wyprzedzaliśmy TIRy i ferrari, spod naszych rozgrzanych do czerwoności opon strzelały płomienie. Niczym na ognistych rydwanach z gaciami do suszenia przytroczonymi do bagażników pruliśmy prosto na Pireneje, uciekając od jesieni depczącej nam po błotnikach we Francji. Z pomocą wiatru już po zmroku wzbiliśmy się na przełęcz, na której miasto Le Perthus zmieniło nazwę na El Perthus (znajdź różnicę).
Pierwszym człowiekiem prócz strażników granicznych, który powitał nas w Hiszpani, był diler haszyszu, natomiast jedynymi kobietami w tej miejscowości zdawały się być przesadnie umalowane i skąpo ubrane Murzynki, które donośnym cmokaniem najpewniej wydłubywały resztki z zębów. Rozbiliśmy namiot na kempingu w następnej miejscowości o nazwie Capmany i po przybiciu sobie piątki za przejechanie tego dnia 143 km (słownie: stu czterdziestu trzech kilometrów) udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Następnego ranka obudziło nas silne hiszpańskie słońce, które rozgrzewało nasz spleśniały namiot, jakby chcąc nam powiedzieć: „Nie bójcie się, jesień została we Francji, jesteście w domu!”. Niestety, pierwszą przygodą w Hiszpanii było przejechanie przez Rafała niewielkiego węża, który zupełnie nieodpowiedzialnie przekraczał jezdnię w nieoznaczonym miejscu. Wąż stracił życie, a Rafał rezon na resztę dnia. Nieznacznie humor poprawiła nam wizyta w muzeum Salvadora Dalego w Figueres. Widzieliśmy tam dziwy, które trudno opisać słowami; wiele kształtnych kobiet, przedmioty o nieznanym przeznaczeniu oraz finezyjna biżuteria to ledwo czubek góry lodowej, której i my podnóża nie zdążyliśmy nawet zobaczyć, pomimo blisko trzech godzin spędzonych w środku z tabunami rosyjskich turystów.
Tego dnia, a był to 18 września, postanowiliśmy także przetestować hiszpańską gościnność. Rafał swym bystrym okiem wypatrzył w przydrożnym ogrodzie pana, który zdał test celująco, oferując miękki niczym dywan trawnik, winogrona, pomidory i papryki. Dość pochopnie wystawiliśmy mu szóstkę, ponieważ rano zasłużył na siódemkę, wręczając nam pachnące ręczniki, wskazując łazienkę, a później racząc rodzinnym śniadaniem. Nie dało się przeoczyć faktu, że spaliśmy u Katalończyków, a nie Hiszpanów – przy tostach z oliwą i pomidorami otrzymaliśmy porządną dawkę informacji na temat Katalonii oraz sporą garść powodów, dla których ten region powinien uzyskać niepodległość. We wszystkich mijanych przez nas później miejscowościach aż roiło się od pasiastych, żółto-czerwonych flag i wyzwoleńczych haseł wymalowanych na murach.
Na Costa Brava poczuliśmy się trochę jak w domu – na ulicach i w każdym supermarkecie spotykaliśmy naszych szeleszczącojęzycznych rodaków na wakacjach. W Malgrad de Mar, gdzie przyszło nam nocować, spotkaliśmy także wymarzonego właściciela sklepu rowerowego, który nie dość, że sprzedał nam wysokiej klasy oponę z trzydziestoprocentową zniżką, to jeszcze przeprosił nas, że nie może nas przenocować, bo akurat dziś jedzie do Barcelony. Standardowo wylądowaliśmy więc na nadmorskim kempingu, który wyróżniały jednak trzy zapomniane, owocujące drzewa figowe. Po porannym odciążeniu tych roślin ze słodkiego balastu ścieżką nad morzem udaliśmy się prościutko do Barcelony, gdzie mieliśmy umówione na wieczór spotkanie z Przemkiem wpisane do kalendarza miesiąc wcześniej, jeszcze nad Balatonem.
Długo zbliżaliśmy się do dumnej Barcelony z daleka już machającej do nas wieżami świątyni Sagrada Familia. Przejście z nadmorskiej trasy do centrum wielkiego miasta było natomiast tak płynne, że niemal niezauważalne. Nagle otoczyły nas drzewa ze skrzeczącymi w koronach zielonymi papugami oraz wielkomiejskie kamienice. Przybiliśmy na miejsce sześć godzin przed czasem, co uważamy za sukces zważywszy na fakt, że umówiliśmy się około dwóch tysięcy kilometrów wcześniej. Wykorzystaliśmy ten czas na przeobrażenie się za pomocą mydła i wody na powrót w mieszkańców miasta, założyliśmy najczystsze ubrania wydobyte z najgłębszych czeluści naszych worów i tak wyeleganceni pojechaliśmy na dworzec po Przemka, którego pieszczotliwie nazywamy Wujkiem.
Wujek Przemek postanowił pójść na łatwiznę i z Frankfurtu zamiast rowerem przybył drogą lotniczą. To jednak pozwoliło mu zaoszczędzić wiele sił, więc gdy tylko wysiadł z autobusu w centrum Barcelony, wcisnęliśmy mu w dłoń zimną, otwartą puszkę piwa Estrella i kazaliśmy imprezować. Było to dobre posunięcie, ponieważ bez tychże puszek bardzo wyróżnialibyśmy się na ulicach – całe miasto zdawało się włączyć tryb nocnego szaleństwa. Ta i następna noc upłynęły nam pod znakiem ulicznych parad, koncertów, śmiechów-chichów oraz rozmów o tym i owym z Wujkiem. Za dnia udało nam się zwiedzić trochę miasta i przez przypadek odnaleźć sklep polski. Na jego półkach spoczywały jak gdyby nigdy nic tysiące kilometrów od domu pasztety sojowe, kasza jaglana, budynie, prince polo i rozmaite mięsa, o których nie będziemy się rozpisywać z racji małej wiedzy. Prawdziwym skarbem okazała się być jednak ekspedientka Paulina, która z właściwą mieszkańcom wschodniej Polski otwartością po krótkiej wymianie zdań zaproponowała, abyśmy zamiast w hotelu spali w jej mieszkaniu. Kolejne cztery noce spędziliśmy więc w jej salonie, co wieczór to eksplorując wspólnie kolejne festiwale muzyczne, to zagadując się do późna. Przez ten czas imprezą zdawało się być ogarnięte całe miasto – wielokulturowy tłum młodych i rozkrzyczanych ludzi wypełniał szczelnie każdy zakamarek. W metrze pełnym po brzegi młodzież śpiewała katalońskie piosenki – gdy tylko jedna grupka rozpoczęła, reszta nie mogła już stać obojętnie i fiesta rozszerzała się na wszystkie wagony.
Uczepiliśmy się Barcelony jak rzepy psiego ogona – pomimo początkowego planu zakładającego trzydniowy pobyt zostaliśmy tam cały tydzień. Jednym z powodów, dla których zostaliśmy dłużej, był mecz FC Barcelona – Real Sociedad na Camp Nou. Codziennie okazywało się jeszcze, że jakaś atrakcja została do zobaczenia, że musimy uzupełnić bloga, naładować baterię, zrobić turystyczne zakupy… Przyszedł jednak ten dzień, kiedy nie mieliśmy żadnej wymówki i trzeba było wsiadać na rowery. Na tyle trudno było nam zostawiać miasto Gaudiego, parków z papugami, wiecznego ciepła, morza i ulicy La Rambla, że do teraz poważnie zastanawiamy się, czy nie zamieszkać tam w przyszłości na dłużej.

Opublikowano Francja, Hiszpania | Skomentuj

Włochy, Monako, Francja – wiatr w oczy

ZDJĘCIA TUTAJ!

Nie było wątpliwości – po takiej przeprawie przez góry i we wszechogarniającej wakacyjnej atmosferze musiała zapaść ta decyzja: dzień odpoczynku! W miejscowości Spotorno (której nazwa prawdopodobnie zupełnie przypadkowo jest anagramem „Stop or no(t)?”) odrobinę głębiej niż zwykle zapuściliśmy śledzie namiotu. Miasto rozpieszczało nas posezonową atmosferą, a czas upływał nam wybornie – dwa leżaki na prawie pustej plaży, pizza, kawka, wino… zasłużony odpoczynek!
Zdziwieni byliśmy, że przeżywający prawdopodobnie latem najazd turystów kurort tak wiele zachował naturalności. W ludziach nie widać zmęczenia turystami, w każdym sklepie przy zakupach mała pogawędka (stworzony przez nas na potrzebę podróży po Włoszech język włosko-angielsko-łaciński wystarcza już na wymianę kilku zdań).
Tego, jak Włosi kochają rowery, nie dało się nie zauważyć. Powoli zaczynamy odnosić ważenie, że podróżującego rowerzystę jakaś tradycja tutejsza nakazuje pozdrowić i obdarować. Nieznajomi kupują nam owoce na targu, na kempingu sąsiedzi przynoszą smakołyki, panie w warzywniakach dają gratisy – im dłużej jedziemy przez ten kraj, tym bardziej zwalniamy, aby włoska przygoda trwała jak najdłużej. Do tego przyszło nam teraz w takiej scenerii, że każde miejsce wydaje się idealne na chwilę odpoczynku, kontemplacji i pocztówkowe zdjęcie.
Szosa leniwie wije się po poszarpanym brzegu. W dole instynkt plażowicza rozbudza falujący błękit, w górze ozdobione winogronami skaliste brzegi osłaniają przed palącym słońcem, tworząc przyjemny cień. W każdym miasteczku silne pole magnetyczne wykazują kawiarenki (kawa za €0,80), foccacherie i uzależniające gelaterie. Dodatkowo na drodze ustawiono zasieki z owocujących w nadmiarze drzew figowych. W takich warunkach rowerzysta mozoli się i trudzi, by jechać naprzód.
Naszych dietetyków pragniemy poinformować, że zmieniliśmy naszą polową dietę: oparte na kotletach sojowych pomidorarze zastąpiliśmy gnocchi w sosach z różnorakich, nieprawidłowo rozcieńczonych zup w proszku. Ze zdziwieniem spostrzegliśmy (nałogowo czytając składy wszystkiego), że przetworzone produkty we Włoszech nie mają konserwantów. Prawdopodobnie to jakaś tajemna, nieznana polskim producentom żywności technologia albo po prostu oszustwo, bo „każdy przy zdrowych zmysłach wie, że zupa w proszku składa się z E”. Sakwa kuchenna powoli zaczyna przypominać wigilijną lodówkę: nowe przyprawy, oliwa, miód, sery, pasty słodkie i słone, orzechy, muesli, mleko sojowe, puszki z cieciorką i soczewicą. Jesteśmy przygotowani na nagły kryzys branży spożywczej, bądźcie spokojni!
Nasz pobyt we Włoszech spięła klamra atmosferyczna – tak jak pierwszego, tak i ostatniego dnia niebo płakało. Z deszczowej zadumy wyrwało nas radosne przywitanie mijającego nas rowerzysty. Alexander, przemiły Szwed, podróżuje na rowerze dookoła świata, zbierając pieniądze dla fundacji walczącej z rakiem oraz na konserwację obszarów morskich (strona Alexandra). Przez rok pracował w Szwecji na poczcie i dorabiał jako taksówkarz, aby zrealizować swoje marzenie. Teraz spełniony pedałuje przed siebie, na liczniku już ponad 8000 km. Umówiliśmy się na spotkanie w Monako, lecz deszcz, przed którym Alexandrowi udało się uciec spowolnił nas na tyle, że spóźniliśmy się dwie godziny. Mimo to zostaliśmy przywitani z uśmiechem i poinformowani, że nic się nie stało. Przeszliśmy się wspólnie do kasyna, pospacerowaliśmy po marinie i zjedliśmy lody, aby uczcić powrót słońca.
W kasynie w Monako po raz kolejny udało nam się wygrać (€4). Poprzednia hazardowa wygrana miała miejsce w Makao… Las Vegas, miej się na baczności, nadchodzimy!
Z Monako wieczorem udaliśmy się do Nicei, gdzie czekał na nas gospodarz z Couchsurfingu. Tobias na co dzień pracuje w finansach w Monachium, ale przyjechał do Francji na kurs językowy. Mieszkał w malutkim mieszkanku, którym zdecydował się z nami podzielić. Po wstawieniu do kawalerki rowerów i zdjęciu wszystkich sakw oraz worków zabrakło miejsca dla ludzi, więc poszliśmy na piwo na plażę.
Dzień odpoczynku w Nicei minął nam na zwiedzaniu, rozwiązywaniu problemów świata i poszukiwaniu taniej pizzy.
Z Nicei fantastyczna ścieżka przy morzu doprowadziła nas (z przerwami na kąpiel) do Cannes. Tam ze smutkiem stwierdziliśmy brak czerwonego dywanu, więc po wypiciu super zimnego (tak zimnego, że przeziębiło nam Ewę) smoothie i wejściu na wzgórze zamkowe pomknęliśmy dalej. Tutaj Matka Natura zafundowała nam jeszcze piękniejsze niż przedtem nadmorskie krajobrazu. Na miejscu „zwykłych” skał opadających do morza, pojawiły się wyższe o intensywnej czerwonej barwie przypominającej (nawet tym, co nie byli) pustynie Nevady. Dodatkowo Bozia podkręciła jeszcze nasycenie błękitu morza i zieleni roślinności.
Dochodzą nas słuchy, że w naszych opowieściach dużo miejsca poświęcamy spożywanym trunkom. Jeśli faktycznie maluje się obraz wycieczki zakrapianej, pragniemy uspokoić, że jest on zakłamany! Pedałowanie w upale z piciem alkoholu łączy się słabo, a dowody na to zbieraliśmy wielokrotnie po spritzu we Włoszech czy degustacji wina w jednej z wielu winiarni, które odwiedziliśmy…
Mimo niewątpliwego uroku Lazurowego Wybrzeża zdecydowaliśmy się odbić trochę w głąb lądu, aby zakosztować odrobinę prawdziwej Francji z dala od ruchu turystycznego. Gdy tylko odjechaliśmy od morza zaczęło robić się niepokojąco wietrznie i zimno. GPS wskazywał, że jesteśmy na południu Francji, kalendarz, że jest wrzesień, więc niby powinno być ciepło, a tu co? Odpowiedź znaleźliśmy dość szybko w nazwie jednej z mijanych restauracji – mistral. Słynny wiatr z delikatnym falstartem zaczął już swoje jesienne harce. Z prędkością przekraczającą 40 km/h wiał nam prosto w twarz – mimo naciskania na pedały z całej siły mieliśmy wrażenie, że stoimy w miejscu. Spostrzeżenia mogliśmy wymieniać tylko na przystankach, bo wiało tak mocno, że nie dało się rozmawiać. I tak kilka dni z rzędu. Nasza cierpliwość została wystawiona na wielką próbę. Jedyne co utrzymywało nas przy pedałowaniu to malownicze, surowe krajobrazy Alp Nadmorskich.
Francuskie wsie zdominowane są przez rolnictwo wielkoobszarowe. Próżno tam szukać rolnika, który przygarnie strudzonego kolarza na swoje pole. Musieliśmy zatem w tej części podróży zrezygnować z tak lubianych przez nas wieczornych spotkań i rozmów z ludźmi. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przez gościnność, którą byliśmy otaczani od początku wyprawy prawie zapomnieliśmy uroku rozbijania namiotu „na dziko”. We Francji próbowaliśmy tego w najróżniejszych formach – na terenie kompleksu sportowego, praktycznie na murawie stadionu czy na wzniesieniu oferującym zapierający dech w piersiach widok na góry i ukrytym przed oczami ciekawskich.
Jednego wieczora miała miejsce przedziwna sytuacja. Gdy zapadał zmrok i już mieliśmy rozbijać namiot w wydawałoby się bezpiecznym miejscu, tuż przy polanie, na której planowaliśmy spędzić noc, zatrzymał się samochód.
- No to cześć!
- Wyjmie giwerę i po nas…
Nie musieliśmy czekać długo, aby nasze żarty się zmaterializowały. W półmroku obserwowaliśmy, jak zbliża się do nas mężczyzna ze strzelbą. Na szczęście lata spędzone na gdańskich blokowiskach musiały uczynić nasze sylwetki na tyle budzącymi respekt, że gdy tylko mężczyzna zobaczył nas, odwrócił się, wrócił do samochodu i odjechał. Rozbiliśmy więc namiot i poszliśmy spać (zastanawiając się oczywiście przed snem, czy nie złoży nam w nocy ponownej wizyty).
Jakimś dziwnym zygzakiem dojechaliśmy znów do morza, by spostrzec, że wybrzeże straciło cały swój urok. W miejscu czerwonych skał pojawiły pojawiły się płaskie obszary przemysłowe, nadmorską promenadę zastąpiła droga krajowa z ograniczeniem prędkości do 110 km/h i liczbą TIRów przerażającą nawet tych, którzy przytulali się do nich na szosach już niejednego kraju. Wiatr nie ustał, ciągle zimno. W średnich humorach zwiedzaliśmy portowe okolice Marsylii.
Szczyptę różowego optymizmu wnosiły jedynie przypominające znaki zapytania sylwetki flamingów, które dziesiątkami obsiadały podmokłe tereny oraz płytkie jeziora i zajadały się w najlepsze wodnymi żyjątkami, jakby cały ten przemysłowy rozgardiasz w ogóle ich nie obchodził.
Wiatr nie dawał za wygraną, my również. W pewnym momencie po płaskim terenie poruszaliśmy się z zawrotną prędkością nieprzekraczającą 6-7 km/h. Podczas przerw gotowanie było niemal niemożliwe – wiatr zwiewał nam nawet kubki i garnki, utrzymywanie ognia graniczyło z cudem nawet po umieszczeniu palnika przy ścianie i osłonięciu go karimatą. Wiatr zdawał się przeczyć prawom fizyki – przenikał ciała stałe , wirował i zakręcał na wszelkie sposoby, aby jak najskuteczniej wybić nam z głowy dalszą jazdę.
Podróżowanie na rowerze na długich dystansach to jednak świetna szkoła cierpliwości. Człowiek zdany jest na bądź co bądź wolny środek transportu i narażony na przeróżne psikusy ze strony pogody czy ukształtowania terenu. Początkowe zdenerwowanie mija po kilku godzinach. Gdy pod wiatr jedzie się już trzysta kilometrów ogarnia człowieka dziwny spokój, że to wszystko minie i kwestią kilku (lub kilkunastu) dni jest zmiana na lepsze…
Mając za sobą takie doświadczenia, jesteśmy o mały kroczek bliżej zgłębienia uczuć Kazimierza Nowaka zmagającego się z piaskami Sahary czy usłaną cierniami kongijską dżunglą. Oczywiście nasze przejażdżki turystyczne nijak mają się do prawdopodobnie najtrudniejszego w historii wyzwania rowerowego, jakiego podjął się poznaniak, ale mechanizm niemyślenia o przeciwnościach losu i koncentrowania się tylko na następnym naciśnięciu na pedał i mozolnego przybliżania się do celu w ślimaczym tempie stał się nam dużo bliższy.
Mniej więcej w okolicach Arles otoczenie zaczęło nabierać uroku i… nieco kowbojskiej atmosfery. Na wielkich przestrzeniach pasły się półdzikie czarne byki i białe konie wykorzystywane do bezkrwawej (niemniej mało wegetariańskiej) odmiany korridy będącej atrakcją regionu Camargue. Nierzadki był również widok Francuza w kowbojskim kapeluszu, więc z trudem poskramialiśmy cisnące się na usta howdy i zastępowaliśmy je bonjour.
W Arles okazało się, że po Van Goghu, który w tym właśnie miejscu tworzył najwięcej, zostały tylko nazwy restauracji i hoteli, więc po wypiciu kawy i zjedzeniu croissanta ruszyliśmy ku morzu przez podmokłe, poprzecinane kanalikami i nakrapiane jeziorami tereny delty Rodanu. Stopniowo teksańskie wibracje zaczęły zanikać i trafiliśmy na wyborną ścieżkę rowerową prowadzącą (pod wiatr) wzdłuż szerokich ciągnących się kilometrami piaszczystych plaż. W tak wakacyjnym otoczeniu (nie mylić z wakacyjną pogodą!) praktycznie niezauważając już wiatru i depczącej nam po piętach jesieni, dotarliśmy do Sete, gdzie postanowiliśmy dać nogom dzień przerwy od pedałowania. Działo się tam wiele, był nawet pojedynek na lance na wodzie, ale o tym później.

Opublikowano Francja, Monako, Włochy | 3 komentarzy

Słowenia, Włochy – 5 heart hotel

ZDJĘCIA TUTAJ
Wisienkę na słoweńskim torcie zostawiliśmy na deser. Dzień przed wyjazdem z tego kraju odwiedziliśmy jaskinię w Postojnej. Ostatnią noc spędziliśmy natomiast w namiocie w sąsiedztwie trzech byków, którym najwyraźniej właściciel nie zapewnia wystarczająco rozrywek. Nasz obóz wzbudził wśród nich taką sensację, że na kilka minut zupełnie zarzuciły kręcenie mordami. Właścicielka terenu zaprosiła nas wieczorem na kompocik i ciasto, a żebyśmy o smaku kompotu nie zapomnieli, to dostaliśmy jeszcze słój tego nektaru bogów na drogę. Gdybyśmy nie byli twardzielami, wyjeżdżając ze Słowenii płakalibyśmy jak dzieci, już za nią tęskniąc.
Trzymając jednak fason, z uśmiechem na ustach wjechaliśmy do Włoch. Bardzo szybko okazało się, że była to dobra decyzja – po godzinie po przekroczeniu granicy okazało się, dlaczego nazywają ten kraj Słoneczną Italią; dowiedzieliśmy się także, gdzie figi rosną (i jak smakują prosto z drzewa). W naszych sercach rozlało się także błogie ciepło, gdy zauważyliśmy nagły spadek cen gnocchi, melonów, pesto, oliwek i mozarelli – te produkty na stałe wpisaliśmy do swojego jadłospisu.
Byliśmy nieco nieufni co do włoskiej gościnności i możliwości spania za dwa uśmiechy, ale jak się okazało – niepotrzebnie. W miejscowości San Giorgio di Nogaro właściciel winnicy co prawda nie upiekł nam ciasta, ani nie dał wora pomidorów, ale pozwolił bez problemu rozbić obóz pod winnym krzewem.
Następnego dnia na bardzo ruchliwej drodze dostaliśmy od tirowców porządną lekcję,aby zawsze mieć dobrą mapę. Balansując przez 90 kilometrów na białej linii między stalową barierą a pędzącymi wehikułami, przeklinaliśmy nieznajomość wiejskich dróg. Południowa dokładność także nie pomagała nam w oszacowaniu odległości od Wenecji – liczba kilometrów na przydrożnych tablicach to malała, to rosła, chociaż nie zmienialiśmy kierunku jazdy. Bogatsi o kilka siwych włosów wieczorem dotarliśmy do Mestre i padliśmy na poduszki, zbyt już zmęczeni, aby zwiedzać Wenecję czekającą za rogiem.
Nazajutrz jednak pełni nowych sił wyruszyliśmy na spotkanie z legendą. Żeńska część naszej wyprawy popadła w skrajny zachwyt, z którego po dziś dzień nie do końca się otrząsnęła. Swoim zwyczajem wchodziliśmy we wszystkie ciasne i ciemne uliczki; ta rozrywka oraz poszukiwania najlepszych gelato zajęły nam właściwie cały dzień. Korzystając z Internetu w hotelu ściągnęliśmy mapę Włoch, dzięki której już nigdy nie byliśmy w tym kraju skazani na główną drogę międzymiastową. Mapa powiodła nas przez małe dróżki i odkryła skarby włoskiej wsi – łypiące fioletem dzikie drzewa figowe i winne krzewy, bezkresne pola dojrzałych melonów, a także okazałych rozmiarów dworki oraz pałacyki. 30 sierpnia podczas wieczornych poszukiwań miejsca na kemping „za płotem u gospodarza” natrafiliśmy na rumuńską rodzinę, która urządziła nam kolejny festiwal gościnności – „5 heart hotel”, jak sami to określili. Gospodarz stwierdził, że jest zbyt wilgotno na spanie w namiocie, więc przygotował dla nas pokój z największym łóżkiem, jakie w życiu widzieliśmy, napoił nas winem i wraz ze swoją rodziną nakarmił rumuńskimi warzywnymi frykasami. W pakiecie dostaliśmy także wycieczkę po włościach, nocne rendez-vous z drzewem figowym, a rano ledwo otworzyliśmy oczy, a już piliśmy świeżą kawkę. Byliśmy zbyt nieśmiali, aby zapytać, czy możemy zostać u nich do końca życia, więc pojechaliśmy dalej.
Był to dzień 31 sierpnia, niedziela. Niedziela. Nie-otwieramy-sklepów-dziela. Dzień, w którym zobaczyliśmy dno żółtego wora z jedzeniem, w którym okazało się, że sjesta w dniu powszednim, to mały pikuś. Jedyne, na co można było liczyć tego strasznego dnia, to lody i kawa. Pizza na obiad? Zapomnij, nie we Włoszech! Ponoć (odwołując się do informacji na drzwiach) restauracje są czynne także rano, ale generalnie można odnieść wrażenie, że Włosi jedzą tylko pod osłoną nocy, kiedy my już śpimy (wstajemy o 6, więc żadnego czytania do późna). Dodatkowo zauważyliśmy, że poza niedzielą i sjestą wiele przybytków jest dodatkowo zamkniętych w wybranym dniu tygodnia – trafić na otwartą trattorię poza centrami turystycznymi to naprawdę wyzwanie. Nasz podziw dla ich szacunku do wolnego czasu osiągnął jednak szczyt, kiedy w poniedziałek rano od pana zapytanego o otwarty sklep usłyszeliśmy: „obawiam się, że sklepy są zamknięte, jest poniedziałek rano, możecie liczyć tylko na duży supermarket”. „Poniedziałek rano” w jego ustach zabrzmiał jak „pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia”. Stwierdzamy, że łatwo musi się żyć we Włoszech, skoro do życia wystarczy kilka rozrzuconych godzin pracy w tygodniu. Korzystaliśmy zatem z tego, co było otwarte – kawiarnie wydawały się być czynne cały czas, więc codziennie raczyliśmy się po obiedzie kawą, która nawet w przeliczeniu była tańsza niż w Polsce (obiło nam się o uszy, że Polska jest krajem z najdroższą filiżanką czarnej w Europie).
Rumuńska rodzina we Frasamelle wysoko zawiesiła poprzeczkę włoskim gospodarzom, ale chociaż nic podobnego nas już we Włoszech nie spotkało, to i tak narzekać nie możemy. W Ghisolo spaliśmy na obfitującej w czterolistne koniczynki polance pod zabytkowym gospodarstwem, w Viacomunie pod kościołem, natomiast w Campalle za stodołą przemiłego pana, który sam zaproponował to miejsce mimo tego, że poprosiliśmy tylko o wodę. Po zmroku nasz obóz odwiedził sąsiad gospodarza, który zaprosił nas na świeżą, domową pizzę z pieca. Możecie sobie tylko wyobrazić, na jaką próbę wystawiono nasz wegetarianizm, gdy w odpowiedzi na pytanie, czy pizza jest bez mięsa usłyszeliśmy: „niestety z szynką”.
Sąsiad okazał się być także kolarzem i poinformował nas, że jutro czeka nas tylko kilka podjazdów, a potem już tylko zjazd do morza. Zapomniał tylko wspomnieć, że będą to podjazdy tak strome, że i pięć dodatkowych biegów mogłoby nie wystarczyć. Pękające kolana, przerost łydek i wybuchające uda – takie widoki dręczyły naszą wyobraźnię w trakcie zmagań. Na szczycie czekała na nas kapliczka, przy której pożarliśmy niemal nie gryząc czekoladę z orzechami i przez długi czas delektowaliśmy się wybornym widokiem, na który w pełni zasłużyliśmy. W oddali migotało już morze, ciepła toń, do której prowadziła długa serpentyna – nagroda po wspinaczce. Niczym na cichobieżnych motorach, bez pedałowania zjechaliśmy o 600 m n.p.m. niżej i zostawiwszy rowery u pani sprzedającej hot-dogi wbiegliśmy w rozkosznie lazurowe fale. W nagrodę za wyczyn dojazdu od morza do morza na rowerze postanowiliśmy urządzić sobie mały przystanek w nadmorskiej miejscowości Spotorno, ale o tym już w następnym odcinku.

Opublikowano Słowenia, Włochy | 1 komentarz

Węgry, Chorwacja, Słowenia – niechciany towarzysz

ZDJĘCIA TUTAJ, TROCHĘ MNIEJ Z UWAGI NA WARUNKI
Wypoczęci, wyprani i lżejsi o kilka tysięcy forintów wyruszyliśmy znad Balatonu. Teraz nasza trasa prowadziła już prosto na zachód w stronę Maroka, więc z każdym dniem przybliżaliśmy się do celu (do Balatonu musieliśmy odbić na wschód, ale wato było!).
Po drodze planowaliśmy zobaczyć jeszcze Kis Balaton – małe (w porównaniu) jeziorko, które w przeszłości współtworzyło Balaton. Niestety, droga prowadziła tylko przez teren objęty ochroną. Aby przez niego przejechać, wymagane było specjalne pozwolenie, którego pomimo usilnych prób uzyskać nie zdołaliśmy. Wizja mandatu roztoczona przez innych rowerzystów w podobnej sytuacji przestraszyła nas na tyle, że zrezygnowaliśmy z przejazdu nieutwardzoną drogą przez rezerwat na rzecz równie urokliwej drogi krajowej – szum tataraku musiał zastąpić nam szum opon tirów.
Coraz dalej za naszymi plecami majaczyły „najwyższe szczyty Węgier” i krajobraz ponownie stał się typowo węgierski – płasko jak stół, pola słoneczników wkoło, gdzieniegdzie na horyzoncie drzewa i znaczące każdą miejscowość wieże ciśnień przypominające sterczące, powbijane w ziemię gigantyczne zapałki. Naszym planem było spędzenie nocy w Chorwacji, lecz poranne kluczenie wokół Kis Balatonu spowodowało, że gdy słońce ubierało się w pomarańcz wciąż jeszcze byliśmy na ziemiach naszych gulaszożernych braci. Niespodziewany dodatkowy nocleg w tym jakże przyjaznym (i dla nas z racji języka ciut śmiesznym) kraju potraktowaliśmy jako miłą niespodziankę.
Podobnie potraktował nas pewnie proboszcz parafii w miejscowości Nagykanizsa, do którego drzwi zadzwoniliśmy z nadzieją na schronienie. Byliśmy nieco skonfundowani, gdy po dwóch pytaniach wstępnych wyrosła przed nami na pozór niemożliwa do obejścia bariera językowa. Po chwili zawahania wydukaliśmy:
- Lengyelorszag (węg. Polska)… bicykl… Maroko… camping?
Starszy ksiądz z dobrotliwym uśmiechem zapraszającym gestem wskazał nam polanę przy kościele. Podziękowaliśmy po węgiersku i rozbiliśmy namiot za kościelnym płotem.
O 6:30 rano wraz z małą grupką starszych pań stawiliśmy się na porannej mszy – otrzymaliśmy dzień wcześniej zaproszenie od młodego człowieka zamykającego bramę kościelnego płotu. Starsze panie wraz z proboszczem po węgiersku, na głos prosiły Boga o miłosierdzie; my w myślach, po polsku o pomyślność w podróży.
Po mszy i spakowaniu całego dobytku rozpoczęliśmy kolejny dzień pedałowania. I to dzień nie byle jaki – znów w planie 3 kraje. Do Chorwacji dojechaliśmy w okamgnieniu. Lipcowa akcesja do Unii Europejskiej spowodowała, że kolejna granica właściwie przestała istnieć – kontrola obyła się na zasadzie wymiany uśmiechów. Towarzyszyło jej oczywiście standardowe niedowierzanie pograniczników, gdy dowiedzieli się o przebytej przez nas trasie oraz gest „Olaboga!”, gdy dowiedzieli się, że dopiero się rozpędzamy. W Chorwacji kupiliśmy wielki słój ajvaru i parę innych lokalnych smakołyków (m.in. pół kilo sera bałkańskiego, który okazał się być zwykłym twarogiem). Granica ze Słowenią pojawiła się tak szybko, że nawet na dobre nie zdołaliśmy odetchnąć chorwackim powietrzem.
Wraz z granicą na horyzoncie pojawiły się góry – na razie jeszcze gdzieś majaczyły w oddali, lecz już dzięki nim krajobraz znów nabrał uroku. Od samego początku Słowenia jawiła nam się jako kraj bardzo zadbany, uporządkowany i nad wyraz malowniczy. Niby mijaliśmy zwykłe wioski rolnicze, takie jak w innych krajach, ale tutaj o każdym kawałku ziemi ktoś pomyślał – zagrabił, skosił czy posadził kwiaty. Do tego meandrująca wraz z szosą rzeka, wspomniana wcześniej linia szczytów na horyzoncie i promienie słońca na twarzy – człowiek zapomina o zmęczeniu, rower jedzie sam, my koncentrujemy się na podziwianiu. Zdecydowanym minusem Słowenii są ceny, zwłaszcza za noclegi – apogeum było 30 euro za możliwość rozbicia własnego namiotu na polu namiotowym. Na szczęście przydają się w takich sytuacjach nabyte w Azji umiejętności negocjacyjne – cennik cennikiem, zawsze się coś utarguje.
Płatne noclegi to oczywiście dla nas ostateczność, korzystamy z nich głównie, gdy poziom higieny spada poniżej (i tak już zaniżonych) standardów sanitarno-epidemiologicznych, gdy chcemy zwiedzać, prać, czy wysuszyć się po kilku deszczowych dniach. Poza tymi sytuacjami staramy się nocować za darmo, tam gdzie zastanie nas wieczór. Zazwyczaj pytamy w sąsiedztwie, czy dane miejsce jest bezpieczne lub czy właściciel ziemi nie będzie miał nic przeciwko.
Gdy już na dobre wjechaliśmy w słoweńskie góry, po jednym z morderczych podjazdów, w miejscowości Ostrożno dostrzegliśmy kobietę pracującą w ogrodzie na zboczu góry. Słońce było już nisko nad szczytami, więc zapytaliśmy o miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Pani przerwała pracę i zaprowadziła nas do swojego gospodarstwa. Wskazała rozklekotaną kanapę w przedsionku pomieszczenia gospodarczego i z uśmiechem dodała, że rok wcześniej gościła na tym posłaniu parę rowerzystów z Czech, którzy jechali do Rzymu. Po kilkudziesięciu minutach do domu wrócił gospodarz, z uśmiechem nas powitał i poczęstował pysznym domowej roboty białym winem. Rozmowa w mieszance języków polskiego, słoweńskiego, angielskiego i niemieckiego przy butelce wina i wafelkach trwała do późnych godzin wieczornych. Z lekkim szumem w głowie położyliśmy się spać. Obserwując przed zamknięciem oczu nadchodzące z oddali błyski, cieszyliśmy się, że nie śpimy w namiocie.
Rano gospodyni przywitała nas kawą i chlebem z marmoladą. Było to najbardziej malownicze otoczenie, w jakim przyszło nam dotychczas jeść śniadanie – fantastyczna górska panorama z wijącą się, pokonaną wczoraj serpentyną. W dolinie gwizdnął pociąg. Odpowiedziały mu krowy z okolicznych pól. W takim otoczeniu chleb z marmoladą i kawa smakowały wybornie. Z każdy kęsem chłonęliśmy piękno tej niepowtarzalnej scenerii. Jeszcze jedna kanapka… żeby to trwało chwilę dłużej. Po serdecznym pożegnaniu radośni rozpoczęliśmy naszą drogę do Lublany, życząc wcześniej gospodarzom kolejnych rowerzystów za rok.
Od kilku dni podróżował z nami niechciany towarzysz – deszcz. Spanie w namiocie, a tym bardziej jazda na rowerze w deszczu do przyjemności nie należą, ale prawdziwym problemem było wysuszenie tropiku, kurtek przeciwdeszczowych, butów… Nasze rzeczy pokryte były coraz większą warstwą błota, a zapach wilgoci (nazwijmy go umownie zapachem) ciągnął się za nami kilometrami. Z tego powodu zdecydowaliśmy się w Lublanie zamieszkać w hostelu, aby przeprowadzić gruntowne pranie i suszenie. Gdy tylko rozpakowaliśmy sakwy, w dwunastoosobowym pokoju uniósł się gęsty zapach niedosuszonych butów, pleśniejącego tropiku i butwiejących koców. W trosce o naszych współlokatorów szybko ugasiliśmy ten higieniczny pożar i z poczuciem spełnionego obowiązku udaliśmy się obejrzeć miasto nocą (w deszczu).
Sam wjazd do Lublany (pomijają nawet dwa „kapcie” i ciągle padający deszcz)mało miał w sobie z malowniczości. Architektura słoweńskich wsi i miasteczek na tyle nas rozpieściła, że gdy ujrzeliśmy na przedmieściach typowo socrealistyczną zabudowę miny trochę nam zrzedły. Toteż idąc nocą do centrum, nie spodziewaliśmy się cudów. Wystarczyło jednak kilkadziesiąt kroków, aby znów zaskoczyć się (tym razem pozytywnie). Widok dziesiątek kawiarenek, barów i restauracji ciągnących się wzdłuż rzeki skojarzył nam się z dziełami malarstwa impresjonistycznego. Setki różnokolorowych świateł i światełek odbijających się w rzece i kroplach deszczu powodowały, że wszystko wokół wydało się składać z żółto-pomarańczowo-zielonych plamek. Spacer w takim otoczeniu był na tyle magiczny przeżyciem, że ochoczo dołączyliśmy do Gene’a Kelly’ego i Czerwonych Gitar i cieszyliśmy się deszczowym spacerem. Mimo znużenia stukilometrowym odcinkiem górskim i zaporowych cen skusiliśmy się na (prawdopodobnie najdroższe na wycieczce) piwo w jednym z pubów, aby chwilę dłużej cieszyć się tym, co nas otacza.
Następnego dnia, gdy pranie suszyło się w damskiej łazience, a grupa angielskich punków roznosiła hostel ze skutecznością w destrukcji godną huraganu Cathrine, udaliśmy się (znów w deszczu) na wycieczkę autobusem do miasta Bled. Kto był, wie, że sceneria tamtejsza jest iście bajkowa, a opis jej wymaga mickiewiczowskiego pióra. My mamy tylko długopis, ale postaramy się przybliżyć tym, co nie byli, jak to mniej więcej wyglądało. Z krystalicznie czystego, błękitnego do przesady wyrasta (całkowicie apolityczna) zielona wyspa z urokliwym kościółkiem. Miasteczko Bled wciśnięte jest pomiędzy jezioro i otaczające je góry. Na jednej z nich znajduje się zamek z prawdziwie pocztówkowym widokiem na okolicy. W oddali majaczą jeszcze wyższe, imponujące szczyty Alp. W takim otoczeniu raczyliśmy się kawą i słynnym w rejonie ciastkiem kremowym. Wypiek delikatnością przewyższał wszystkie znane nam wyroby cukiernicze i wyrażamy obawę, że gdyby papież za młodu Bled odwiedził, nie marnowałby czasu na krakowskie kremówki.
W Bledzie obserwowaliśmy również turystów z nie-łabędziowych krajów, którzy nieświadomi syczącego i niespodziewanego ataku spoufalali się z tymi ptakami na sposoby na różnorakie sposoby, o których nie śniło się ornitologom, włączając w to dokarmianie artykułami spożywczymi obcymi nawet najbardziej cywilizowanym łabędziom.
Po powrocie do Lublany nie mogliśmy odmówić sobie wypicia piwa (tym razem kupionego za rozsądną cenę w sklepie) na starówce w ramach pożegnania ze stolicą i powróciliśmy do hostelu, w którym w najlepsze trwał angielski festiwal dewastacji.
O poranku dnia następnego spożyliśmy śniadanie w pachnącej alkoholem, resztkami jedzenia i pozostawionymi na noc glanami kuchni urządzonej przez gości w dziwnych fryzurach na nowo w stylu miszmasz. Mina sprzątaczki wchodzącej do kuchni (której szczerze współczuliśmy ciężkiego poranka), parafrazując reklamę środka płatniczego, bezcenna.
Po Bledzie przyszedł czas na kolejna atrakcję Słowenii – jaskinię w Postojnej, o tym już niebawem.

Opublikowano Chorwacja, Słowenia, Węgry | 6 komentarzy

Czechy, Austria, Słowacja, Węgry – atak owoców i rumuńska ezoteryka

ZDJĘCIA TUTAJ


Pierwsze od dawna doświadczenie z Couchsurfingiem przypomniało nam, jak miło jest być goszczonym. 12 sierpnia o poranku nasz gospodyni Petra obudziła nas ziołową herbatą i śniadaniem obejmującym między innymi ciasto czekoladowe oraz owoce, za którymi się stęskniliśmy – agrest. Tak rozpoczęty dzień staraliśmy się kontynuować maksymalizując nasze czeskie przeżycia – zjedliśmy wegetariańskie knedliki, wypiliśmy obowiązkowe piwo i skosztowaliśmy smażonego sera. Wdrapaliśmy się ponadto na górę z zamkiem Spilberg, przeszliśmy miasto wzdłuż i wszerz, a Rafał podobnie jak we Wrocławiu odwiedził swoich nigdy nie widzianych, długoletnich współpracowników. Wieczorem Petra pokazała nam ukryte skarby Brna; dzięki niej poznaliśmy też kilka nowych sposobów ekologicznego życia.
Następnego dnia zebraliśmy ze sznurków pachnące cytryną (a nie jak zwykle plastykowym worem) ubrania i odrodzeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jazda rowerem w Czechach to fantastyczna rozrywka nie tylko ze względu na dobrze oznaczone, przyjemne ścieżki międzymiastowe dla cyklistów, ale także przez specjalne bary przy tychże ścieżkach. W czeskiej telewizji widzieliśmy nawet reklamę piwa, która w Polsce nie miałaby prawa bytu – jej fabuła obejmowała bowiem wycieczkę młodych, uśmiechniętych Czechów pijących na przystankach radlera. Droga mijała nam więc szybko i w dobrych humorach. Zatrzymywaliśmy się także, aby podziwiać niebywałej urody miasteczka, które zupełnie nieoczekiwanie wyrastały z pól i upraw winogron. Element zaskoczenia potęgowany był tym, że zazwyczaj niemal prosto z pól wjeżdżaliśmy na rynek, którego nie powstydziłoby się niejedno polskie miasto. Brukowany plac, dumny ratusz, co najmniej jedna okazała fontanna, wybór ławek i odnowione wysokie kamienice dookoła – w takim otoczeniu zazwyczaj pochłanialiśmy różne przekąski, aby za kilka minut z nowym zapasem sił znów znaleźć się na cichej ścieżce wśród pól.
Po noclegu w miejscowości Pasohlavky wjechaliśmy w malowniczy rejon Moraw, w którym zdecydowanie bardziej niż piwo promuje się lokalne wino. Zakupiliśmy więc jedną butelkę w Mikulovie, w którym podczas drugiego śniadania napawaliśmy się atmosferą pięknej starówki. Miało tam też miejsce dość nieoczekiwane spotkanie z nauczycielką Ewy z gimnazjum, która także podróżowała w tamtych okolicach na rowerze. Na tym jednak przygody tego dnia się nie skończyły – 14 sierpnia ustanowiliśmy mały rekord naszej wyprawy w zakresie liczby krajów odwiedzanych na rowerze jednego dnia, wyjeżdżając z Czech, przejeżdżając przez Austrię i wjeżdżając do Słowacji. Tuż za granicą ostatniego z tych krajów przypomnieliśmy sobie, jak liczna mieszka w nim mniejszość romska. Wiedzeni jakąś irracjonalną i stereotypową, ale jednak dość silną obawą nie zdecydowaliśmy się na nocleg na dziko w tamtym rejonie i spaliśmy na kempingu w miejscowości Levare Male. Może zresztą dobrze zrobiliśmy, bo była to póki co jedyna miejscowość, w której mieszkańcy ostrzegali nas przed złodziejami.
Następnego dnia dojechaliśmy do Bratysławy, w której co prawda nie planowaliśmy noclegu, ale to co ujrzeliśmy z okien kawiarni na szczycie mostu, przekonało nas, że warto spędzić wieczór w stolicy. Zobaczyliśmy więc starówkę (wraz z ulicą, na której Ewa potknęła się zbyt wiele razy, aby to był przypadek czy zwykła nieuwaga) i podobnie jak w Brnie wdrapaliśmy się na górę z zamkiem.
16 sierpnia po kilkudziesięciu kilometrach przy pięknym, modrym Dunaju pożegnaliśmy się ze Słowacją i przywitaliśmy Węgry. Zwyczajne dotąd zakupy stawiały przed nami nieznane wyzwania, jak na przykład odróżnienie maślanki od mleka czy wyłowienie w składzie produktu żelatyny. Wymówienie nazw różnych miejscowości o znacznie przekroczonej normie zawartości liter „s” i „z” oraz umlautów przyprawiało nas o skurcze języka. Musieliśmy także sięgnąć głęboko do naszych pamięci i przetrzeć ściereczką język niemiecki, ponieważ dla Węgrów to ten język jest częściej drugi po ojczystym. Na szczęście przypomnieliśmy sobie te zwroty, które umożliwiły nam w Lebene rozbić namiot na pięknym trawniku przy małym pensjonacie, płacąc jedynie za prysznic.
Następnego ranka przez wzgląd na chłodne noce skorzystaliśmy z przydrożnego pchlego targu i zakupiliśmy iście luksusowy, brązowo-biały koc. Uprzedzając nieco fakty napiszemy, że prawie nam się nie przydał jako warstwa grzewcza, za to zdecydowanie poprawił komfort podłoża w namiocie.
Kolejnego dnia w miejscowości Nameshany spotkaliśmy ludzi, którzy zaliczą się do wybrańców obdarowanych przez nas w października pocztówką z Maroka. Sołtys wsi uratował nas od płacenia okrągłej sumy pieniędzy w lokalnej agroturystyce i pozwolił rozbić namiot przy swoim gospodarstwie oraz domu kultury, który właśnie organizował w starej stodole. Rano ledwo zdążyliśmy rozlepić oczy i rozpiąć zamki naszego domostwa, a już ze swego ganku wychynęła do nas pani sołtysowa i zapytała, czy do śniadania preferujemy kawę czy herbatę. Następne dwie godziny spędziliśmy jedząc pyszną jajecznicę i pochrapując świeże warzywa z ogródka. Jak się okazało, pani sołtysowa właśnie skończyła czytać „Ogniem i mieczem” i zabierała się za „Potop”, więc nasze rozmowy nie ograniczały się (jak zazwyczaj przy tego rodzaju spotkaniach) do tematyki geograficzno-meteorologicznej. Kiedy słońce zaczęło już niebezpiecznie przypiekać musieliśmy zakończyć konwersację i znów wsiadać na nasze dwukołowe rumaki. Dostaliśmy jeszcze dwa litry zmrożonej na kamień cytrynowo-miętowej ambrozji, za którą odwdzięczyliśmy się koszulkami z Gdańska i popędziliśmy w stronę Balatonu. Po drodze napotykaliśmy różne przeszkody w postaci między innymi „najwyższych szczytów Węgier” (około 200-300 m n.p.m.) oraz przydrożnych sprzedawców melonów, arbuzów, jeżyn i winogron, którzy oferowali te owoce w nieprzyzwoicie niskich cenach. Po wielu spożywczych perypetiach oraz krótkim spotkaniu z Węgrem, który trzy razy dojechał rowerem do Rzymu, dotarliśmy do słynnego Balatonu. Naszym planem było wynajęcie tam taniego pokoju i urządzenie sobie kilkudniowych wakacji (dookreślając: wakacje od aktywnego wypoczynku), ale nasze plany nieco pokrzyżował fakt, że akurat na ten sam pomysł wpadł około milion innych osób. Ostatnie dni wakacji oraz długi weekend na Węgrzech przyciągnęły nad jezioro kawalkady kamperów i całe zastępy turystów przez co ceny sięgnęły zenitu, a wolne miejsca noclegowe przeszły do historii. Pierwszą noc w tym turystycznym kotle przetrwaliśmy dzięki butelce wina z Mikulova, a następnego ranka zwinęliśmy namiot i uciekliśmy do małej miejscowości po południowej stronie Baltonu, która nie oferowała dyskotek, płatnych plaż ani wyciągu z wakeboardem. Udało się nam nawet znaleźć zakwaterowanie w miejscu, które jego właścicielka określała jako „Bikers’ acommodation”. Była to niezwykle interesująca Rumunka, która szczyciła się tym, że w zasadzie nie pracuje. Opowiadała nam także różne historie o duchach drzew i o życiu wolnym od zobowiązań po czym po dwóch nocach, tuż przed pełnią, przypomniała sobie, że ma do niej przyjechać dwudziestu gości (dysponowała około 14 miejscami) i że musimy opuścić jej hostel. Przenieśliśmy się więc kilka domów dalej, bliżej lodziarni Pingvin. Spędziliśmy nad Baltonem 4 dni, podczas których zażywaliśmy kąpieli, zregenerowaliśmy się, Rafał uzdrowił rowery, a Ewa uwolniła ubrania od plam. 22 sierpnia wyjechaliśmy z miejscowości na „B” zawierającej także wiele „s” i „z” oraz jeden umlaut i mijając dom Rumunki (dwudziestu gości niezauważyliśmy), pognaliśmy dalej w nieznane.

Opublikowano Austria, Czechy, Słowacja, Węgry | 2 komentarzy

Polska, Czechy – nuda, dworki i niespodziewane góry

ZDJĘCIA TUTAJ
Dziwnym przeżyciem był już sam wyjazd z Gdańska – żadnego preludium, żadnej fazy przejściowej – ot, wsiadamy na rowery, wyjeżdżamy spod domu. Poprzednią wyprawę do Grecji zaczęliśmy z Ełku i sama podróż pociągiem z Gdańska pozwoliła nam przygotować się na czekające nas zmiany. Zjeżdżamy ulicą Zamiejską znaną z poprzednich przejażdżek po mieście… Uczucie dziwności potęguje się. Jak to? Tym razem nie do dentysty? Nie do pracy Rafała taty, tylko do Maroka? Trakt Świętego Wojciecha… Czy to naprawdę już ten dzień, na który tyle czekaliśmy? Odrobinę podniosłego nastroju wprowadzają jedynie bijące dzwony kościelne (wyruszyliśmy o 12:00 31 lipca).

Dopiero, gdy zabudowania Gdańska na dobre zniknęły za naszymi plecami poczuliśmy nadchodzącą nowość, mimo że trasa pierwszego dnia prowadziła przez dobrze nam znane z wycieczek rowerowych trasy Kociewia.

Komitet pożegnalny w postaci znajomych i rodziny rozciągnął się niebywale. Na trzydziestym kilometrze obiad z tatą Rafała, na osiemdziesiątym camping z Anią i Jankiem, na dwusetnym faktyczne z nimi pożegnanie u Janka w domu w Zielonce. Bardzo było nam miło oglądać znajome twarze z Gdańska w ciągu tych pierwszych dni, ale przez to czuliśmy, że podróż oznaczająca oderwanie od wszystkiego (również od najbliższych) na dobre jeszcze się nie zaczęła. Pewnie dlatego, nie zważając na kondycję nieprzywykłych jeszcze do takiego wysiłku nóg, jechaliśmy przed siebie ile sil, aby pękła w końcu ta rozciągająca się za nami sprężyna przyciągająca nas do „normalnego życia”. Efektem tego szaleńczego tempa było pokonanie ponad czterystu kilometrów przez pierwsze cztery dni (z rekordem życiowym na wyprawowym rowerze – 128 km ostatniego dnia) i sforsowane ścięgno Achillesa u Rafała. Na szczęście potem przyszedł zaplanowany wypoczynek u rodziny Ewy w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie ugoszczono nas po królewsku, serwując między innymi zupę wiśniową i najlepsze ciasto na świecie. Rafał udał się tam również na, jak to określił masażysta „głęboki i bolesny masaż ścięgna i łydki”, podczas którego spocił się z bólu i po którym na nodze pojawiły się fioletowe wykwity. Ból ścięgna jednak stopniowo, z dnia na dzień ustępował.

Nie możemy tu nie wspomnieć o fantastycznych przejażdżkach i spacerach (głównie wieczornych) z Ewy kuzynostwem – Olą i Tomkiem, którzy pokazali nam najciekawsze zakątki swojego miasta, mimo że jest ono dla nich ciut za ciasne i zbyt nudne. Szkoda, że w siedemdziesięciotysięcznym mieście, w jednym z najbogatszych rejonów Polski oferta kulturalno-rozrywkowa jest tak uboga (przykładowo dwa filmy w kinie tygodniowo), że młodzi ludzie uciekają stamtąd do pobliskich większych miast.

Z atrakcji koło Ostrowa udało nam się między innymi zobaczyć zbiornik wodny i pałac myśliwski książąt Radziwiłłów w Antoninie. Trudno nam sobie wyobrazić, że były kiedyś w Polsce czasy, w których najbogatsze rody w tak wykwintnych pałacach urządzały sobie „domki letniskowe”. Willa prezydencka w Juracie wygląda przy nich jak ośrodek Funduszu Wczasów Robotniczych.

Cała Wielkopolska i Dolny Śląsk usiane są pałacami, pałacykami i dworkami. Niestety, większość rozpada się i niszczeje; coraz bogatszej wyobraźni wymaga przywołanie w myślach ich dawnej świetności. Nieliczne perełki zostały odrestaurowane dzięki finansowaniu prywatnemu, z ministerstwa kultury oraz Unii Europejskiej. Większości jednak brakuje już tylko dekady lub dwóch, aby przeistoczyć się w bezwartościową kupę gruzu, w której pogrzebane zostanie nasze dziedzictwo.

Wówczas bardzo nudną stanie się podróż po tych terenach. Za nim tę tezę rozwiniemy, zaznaczymy, że nasze spostrzeżenia mogą nie być obiektywne, bo bardzo wysoko poprzeczkę zawiesiła w poprzednim roku Polska wschodnia, gdzie nie było dnia, by nasz szlak nie wiódł przez rezerwat przyrody, urokliwe wioski z drewnianymi domkami czy wzdłuż malowniczych, „dzikich” rzek. W tym roku w porównaniu, nie bójmy się tego słowa, było trochę nudno. Oczywiście bezkresne pola pszenicy i zadbane murowane wioski mają swój urok, ale nie znajdą one w naszej pamięci miejsca tak szczególnego, jak nasz ukochany wschód Polski. Na każdym kroku widać różnice materialne – pustak/cegła zamiast drewna, passat zamiast lanosa, ursus zamiast konia. Ale równo przystrzyżony trawnik i żywopłot, czy możliwość płacenia kartą w wiejskim sklepiku westchnienia nie wywołają, serce szybciej nie zabije. Jedynie wcześniej wspomniane dworki i pałacyki osładzały od czasu do czasu dość mdły krajobraz.

Bez porównania wytworniejsze są oczywiście po tej stronie Polski miasta. Przereklamowany naszym zdaniem Lublin nie może równać się z takimi ośrodkami kultury miejskiej, jak Poznań czy Wrocław. W szlaku naszym tegorocznym Poznań pominęliśmy (z uwagi na wcześniejsze liczne tam wizyty i obrany kierunek na Ostrów), ale udało nam się zawitać do stolicy Dolnego Śląska. Niespodziewanie dość zatrzymaliśmy się u starych znajomych z Malezji, regularnie nas goszczących, Magdy i Tomka, którzy w Polsce spędzali zasłużony urlop. Wspólne piwo lub dwa na rynku przywołały dużo wspomnień, wysłuchaliśmy świeżych doniesień z malezyjskich starych śmieci, a przede wszystkim, jak zwykle w tym towarzystwie (choć wyjątkowo bez youtube’a i męskich drinków Tomka) świetnie się bawiliśmy.

We Wrocławiu udało się nam zobaczyć również Panoramę Racławicką. Wielkie wrażenie zrobiło na nas te blisko dwa tysiące metrów kwadratowych płótna z krajobrazem bitwy. Co najmniej połowa z nas do fanów malarstwa się nie zalicza, ale oboje staliśmy z rozdziawionymi buziami i oczami jak pięć złotych przez pół godziny wpatrując się w szczegóły i szczególiki tego unikatowego dzieła sztuki. Gdy przeznaczony na zwiedzanie czas minął, ze smutkiem opuszczaliśmy rotundę. Mówiąc krótko, kto nie był – niech nadrobi czym prędzej!

Poza standardowymi punktami pobytu we Wrocławiu, takimi jak rejs po Odrze i zwiedzanie katedry, udaliśmy się również na przemiłe spotkanie do jednej z firm, z którymi współpracuje Rafał. Oficjalny, elektroniczny kontakt zyskał dzięki temu twarz i więcej naturalności.

Z Wrocławia kierowaliśmy się na Brno. Tutaj krajobraz stał się ciekawszy, bardziej pofałdowany, mniej przewidywalny. Oczarowały nas małe perełki Dolnego Śląska – Ząbkowice Śląskie i Kłodzko. Miasteczka te są pełne uroku, ale ich potencjał nie jest według nas w pełni wykorzystany. Bardzo niewiele trzeba, by stały się atrakcjami więcej niż lokalnymi. Dobrym początkiem byłoby zrezygnowanie z nieujednoliconych szyldów i reklam szpecących niemal każdy budynek (chodzą słuchy, że są w Polsce miasta, które tę plagę już zwalczyły) i otwarcie więcej kawiarni w centrum. Piszemy to po odwiedzeniu kilku podobnych wielkością i mających do zaoferowania na pewno nie więcej miast czeskich, które pękają w szwach od turystów pewnie dlatego, że więcej uwagi poświęcono estetyce i ożywieniu centrów.

Granicę przekroczyliśmy na wysokości 620 m n.p.m. (podjazd nie należał do szczególnie trudnych), za granicą jeszcze kilka wyższych przełęczy i można było się delektować zjazdem w kierunku Ołomuńca. Do miasta zbliżaliśmy się, gdy słońce było już nisko nad horyzontem, więc postanowiliśmy nie korzystać z drogich łóżek w mieście i rozbić nasz poliestrowy domek na przedmieściach. Całkiem przypadkiem znaleźliśmy najlepsze na planecie (a przynajmniej w okolicach Ołomuńca) miejsce na dziki kemping – na szczycie wzniesienia z widokiem na miasto, u stóp starego fortu. Do tego strategicznie ulokowane krzaki osłaniające nas przed oczami ciekawskich i równiutka polanka na namiot.

W nocy najwyraźniej odbywało się pod naszym namiotem zebranie jeży lub innych mieszkańców okolicy, bo tajemniczym szmerom i szelestom przez całą noc nie było końca. Staliśmy się również atrakcją dla lokalnych pajęczaków i owadów – rano odkryliśmy pod tropikiem namiotu tuziny różnokształtnych, wielonożnych stworów. Jeden żuczek przejechał nawet z nami „na stopa” jakieś 50 km i wysiadł dopiero przy obiedzie.

Grubo się mylili ci (a było ich co najmniej dwoje), którzy myśleli, że po przyjemnym zjeździe do Ołomuńca droga do Brna będzie prosta. Etap Ołomuniec-Brno był na razie najtrudniejszy – upał ponad trzydziestostopniowy i bez końca podjazd 60 m, zjazd 50 m, podjazd 70 m, zjazd 60 m… Przy każdym nowo zdobytym szczycie szczyt osiągała również nasza cierpliwość. Kolejnym naciśnięciem na pedały na najlżejszej przerzutce towarzyszyły stęknięcia i jęknięcia, czasem tu i ówdzie padało nieparlamentarne słowo. W połowie drogi już chcieliśmy podzielić etap na dwie części, ale na szczęście na ratunek przyszły lody, kawa i godzina odpoczynku, po których ostatnie kilkadziesiąt kilometrów w podobnie trudnym terenie pokonaliśmy bez stęknięć, jęknięć i brzydkich wyrazów. Dzięki Ci Boże za lody i kawę!

W Brnie na przykro pachnących i strudzonych rowerzystów czekała już Petra, nasza gospodyni z CouchSurfingu, u której mieliśmy się zatrzymać na dwie noce. Wraz z Petrą czekał prysznic, kolacja, wino i wygodna kanapa, ale to dopiero początek festiwalu gościnności, jaki zorganizowała dla nas sympatyczna Czeszka. O tym, o smażonym serze i o jeszcze kilku rzeczach drogi czytelnik dowie się już wkrótce.

Opublikowano Czechy, Polska | 2 komentarzy