ZDJĘCIA TUTAJ
Prawdopodobnie podróżnym przybywającym z innych stron Granada wydaje się spokojnym, typowo południowym miastem, gdzie najważniejszym punktem dnia jest sjesta, a wszystko inne można zrobić jutro. Jednak po kilku dniach spędzonych w górach, w zaspanych wioskach i andaluzyjskiej dziczy pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to tłum na ulicach (w porze, w której w górskich wioskach słychać już było tylko psy), duży ruch (odzwyczailiśmy się od dzielenia jezdni z kimkolwiek) i hałas (zamiast nieprzerwanej pieśni cykad).
Zmęczeni wyczerpującą drogą do Granady postanowiliśmy wyjątkowo wieczorem zostać w domu, obserwując przy piwku z balkonu życie nocne miasta. W południe dnia następnego spotkaliśmy poznaną przez CS Anię – uśmiechniętą mieszkankę Granady, która przyjęła nas do domu na następną noc. Przez kolejną dobę Ania zdążyła pokazać nam, gdzie zjeść pyszne tapas, pobłądzić z nami po Granadzie w poszukiwaniu kartuszy gazowych i zorganizować pranie naszych rzeczy. Jakby tego było mało, oddała nam swoje łóżko kosztem spania na materacu, a rowerom zapewniła zasłużony odpoczynek na patio. Ania wiele opowiadała nam o swojej trzymiesięcznej podróży do Gambii i Senegalu, z której powróciła z dokuczliwym bólem świata. Wiele naszych spostrzeżeń z Azji pokrywało się z jej refleksjami z podróży po Czarnym Lądzie. Wieczorny spacer po mieście zakończyliśmy ze smutkiem dość wcześnie, gdyż pobudkę następnego dnia zaplanowaliśmy na godzinę 5:30. Wszystko po to, by dostać upragnione bilety na zwiedzanie Alhambry, które ponoć rozchodzą się, gdy ciepłe bułki są jeszcze zimną kulką ciasta.
„Na oko” czterdzieste miejsce w kolejce wydawało nam się wynikiem dość dobrym. Większe wymagania miał jednak strateg obmyślający zawiły system dystrybucji biletów, który dla osób na tym miejscu zaplanował nagrodę pocieszenia w postaci wstępu ogólnego z wyłączeniem zwiedzania pałaców. Wdzięczni panu strategowi za zaoszczędzone 8EUR od osoby ruszyliśmy zwiedzać.
Alhambra. Brzmienie tego słowa, magia wyobrażenia o budowli-legendzie i wreszcie wymarznięte trzy godziny w kolejce do kasy – wszystko to tak wysoko zawiesiło poprzeczkę oczekiwań, że rzeczywistość nie zdołała jej dosięgnąć. Spacerowanie po ogrodach, wieżyczkach i murach obronnych z panoramicznym widokiem na miasto były miłymi doznaniami estetycznymi, które według przewodników turystycznych mają zachwycać, lecz nas nie zachwyciły, mimo że podoba nam się twórczość Słowackiego.
Podobnie mieszane uczucia mamy po starej dzielnicy Albazin, która miała być przedsmakiem marokańskich medyn. Architekturze dzielnicy i stromym uliczkom oczywiście uroku odmówić nie można, ale wydaje nam się, że można by wykorzystać ich potencjał inaczej, niż lokując tyle sklepów z pamiątkami, że odwiedzający ani przez moment nie ma wątpliwości, że jest ich za dużo.
O wiele bardziej nasze dusze radowały się wrażeniami, jakie zapewniała podróż z Granady nad morze. Po raz kolejny wjechaliśmy w suchą i pomarańczową dzikość gór i spokój andaluzyjskich wiosek. Znów mijaliśmy charakterystyczne dla tamtejszego krajobrazu domu w jaskiniach – część z nich jest opuszczonych i w złym stanie (nie oparliśmy się pokusie wejścia do jednego z takich), ale wiele pozostaje zamieszkałych, niektóre nawet wykończono w najnowocześniejszy sposób i od luksusowych apartamentów różni je tylko to, że zostały wykute wewnątrz góry.
Tego dnia droga nie skąpiła nam wrażeń. Najpierw wiła się serpentynami wzdłuż zboczy gór, co jakiś czas przecinając mostkami większe lub mniejsze kaniony; dalej zjazd był już spokojniejszy, ale nie mniej malowniczy. Wiedzieliśmy, że to już ostatnie chwile spotkania z prawdziwą Andaluzją. Spodziewaliśmy się, że na Costa del Sol straci ona wiele autentyczności. Dlatego celebrowaliśmy każdą przerwę, rozkoszując się widokiem gajów oliwnych i plantacji granatów, nad którymi górowały suche szczyty. To przedłużanie (oraz niewiadomego pochodzenia wysokie na kilka metrów wybrzuszenie na drodze) spowodowało, że do nadmorskiej miejscowości Motril dojechaliśmy już po zmroku. Na szczęście mapa w GPSie zadbała o to, żeby nie brakowało nam atrakcji i w pewnym momencie doprowadziła nas do drogi, która co prawda wiodła nad morze, ale była oddzielona od nas wysoką na metr barierą. W końcu przydały się ponad dwumiesięczne wieczorne treningi w rozjuczaniu rowerów i poranne w ponownym mocowaniu sakw. Po kilku minutach przymusowego pit-stopu nasze bolidy były gotowe do drogi po właściwej stronie bariery.
Siedzieliśmy przy namiocie jedząc kanapki i popijając herbatę, spędzając typowy, nieobfitujący w atrakcje wieczór na kempingu, gdy nagle z krzaków obok nas wytoczył się, prowadząc rower, mamroczący coś pod nosem jegomość. Zgodnie z zasadami savoir-vivre’u odpowiedzieliśmy na jego ledwo zrozumiałe powitanie i to był nasz pierwszy błąd. Drugim było przyznanie się, że rozmawiamy po angielsku. Po chwili nowy znajomy siedział już z nami przy namiocie i ignorując nasze znudzone miny, opowiadał historię, jak to rzekomo ukradziono mu z kieszeni koszuli dwa tysiące euro. Grzecznie odmówiliśmy mu pomocy finansowej, co okazało się być zapalnikiem jego wybuchowego temperamentu. Wstał wzburzony, zaczął wykrzykiwać coś po niemiecku, wykonywać przysiady na przemian z nazistowskimi pozdrowieniami, co chwilę upewniając się, czy na pewno nie damy mu ani centa, by w końcu, gdy ta informacja dotarła do jego świadomości zapowiedział spokojnym tonem, że jutro jego ludzie ukradną nasze rowery.
Gdy byliśmy już na Costa del Sol dni robiły się niebezpiecznie krótkie i wczesne wstawanie zdecydowanie ułatwiało nam przejechanie sensownej odległości w ramach wyznaczonych przez wędrówkę słońca.
Ostatnie dni w Hiszpanii spędzaliśmy walcząc z drogą, która figlarnie zmieniała oznaczenia z samochodowej E15 na autostradę A7. Każdą tablicę ze znakiem autostrady przypłacaliśmy morderczymi labiryntami okolicznych dróg – niestety wybór trasy był ograniczony o połowę, ponieważ z jednej strony rozciągała się toń Morza Śródziemnego. Jednym z rodzynków tej potwornej drogi o ciasnym poboczu była Malaga, w której nieco odpoczęliśmy i po raz ostatni w Hiszpanii zafundowaliśmy sobie tapas. Obejrzeliśmy także słynną Katedrę Wcielenia, jednak bardziej niż ją samą zapamiętaliśmy truchła nieszczęsnych symboli pokoju wbite w siatkę chroniącą płaskorzeźby przed odchodami ptactwa. Pomimo usilnych prób nie udało nam się znaleźć nikogo, kto mógłby przechować nam rowery na dwie godzinki zwiedzania (a próbowaliśmy nawet w polskim konsulacie), więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko wypić kawę i uciekać.
Tego dnia po raz pierwszy pękła dętka w przednim kole Ewy, co wydarzyło się po najechaniu na kaktus. Ta sytuacja po raz kolejny pokazała nieprawdopodobny fart Rafała (powoli udzielający się też Ewie) – otóż okazało się, że a) nie mamy klucza do śruby odkręcającej przednie koło, który zaginął w tajemniczych okolicznościach b) złapaliśmy gumę 200 metrów od sklepu rowerowego z takowym kluczem. Podkreślamy, że bywały takie miejsca łapania gumy, że do najbliższego człowieka (a co dopiero klucza) mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów.
Tego też dnia zaczęło nas coś gryźć (na ciele, nie w sumieniach), ale o tym później.
Dzień 23 października, pomimo dalszego ciągu mordęgi z A7 był dniem wielkim, wielgachnym, przeogromnym, kluczowym dla całej wyprawy i jednym z top10 w naszych nieco ponad ćwierćwiekowych życiach. Tuż przed zachodem słońca wspięliśmy się bowiem na szczyt, z którego ujrzeliśmy Gibraltar, a za nim AFRYKĘ!!! W tym momencie dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego, że oto po blisko 3 miesiącach podróży dotarliśmy o własnych siłach z Gdańska do koniuszka Europy. To była piękna, monumentalna chwila, w uszach niemal dźwięczał nam utwór Chariots of Fire grupy Vangelis, po plecach poklepywała nas z uznaniem ręka sukcesu, byliśmy przez chwilę zwycięzcami wszechczasów. Po niej na deser dostaliśmy jeszcze fantastyczny zjazd niemal do samego kempingu w La Linea de la Concepcion (gdzie padł rekord prędkości wyprawy: 66,6 km/h).
W nocy udaliśmy się na przymusowe zwiedzanie tej miejscowości, ponieważ pilnie potrzebowaliśmy bankomatu. To, co zobaczyliśmy dość nas zaskoczyło. Znaleźliśmy się bowiem w Meksyku, pełnym podejrzanych ludzi przesiadujących przed niskimi, odrapanymi domostwami o jednolitej, ziemistej kolorystyce. Tam na rogu ktoś pichcił coś na przenośnej kuchni, tu musieliśmy omijać dziurawy chodnik, z krzykiem minęła nas banda łobuzów na rowerach. Miasto to zupełnie nie przypominało Hiszpanii, jaką poznaliśmy.
Kolejnego ranka zobaczyliśmy nowe ugryzienia, przy czym Rafał na udach i rękach zaczynał być już dość szczelnie pokryty przez czerwone bąble. Wszy? Jak twierdzi Internet: choroba włóczęgów, wagabundów i bezdomnych – coś o nas. W Hiszpanii ponoć było ich pełno, więc zaczęliśmy mieć spore obawy.
Z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie Gibraltaru – kawałeczka Zjednoczonego Królestwa przylepionego do Hiszpanii. Przejechaliśmy drogą prowadzącą przez lotnisko, zamykaną na czas lądowań lub startów i oto znaleźliśmy się w kolejnym kraju na naszej wyprawie. Na samym końcu Gibraltaru przywitał nas polski akcent, jakim był pomnik przedstawiający śmigło poświęcony generałowi Sikorskiemu, który zginął w tamtym rejonie. Cały pomnik otaczały świeże kwiaty, owinięty był polskimi szalikami, a na flagach przywiezionych przez turystów widniały napisy utrzymane w tonie „dał Pan radę, generale”.
Z przygód, jakie spotkały nas w Gibraltarze możemy wymienić rozmowę w Marokańczykami na wysypisku śmieci obleganym przez mewy i małpy oraz krótką, acz treściwą wizytę Rafała w szpitalu w związku z potencjalnymi wszami. Okazało się, że skoro potencjalne wszy mają rodowód hiszpański, to ich właściciel musi spotkać się z tamtejszym lekarzem, aby skorzystać z ubezpieczenia, natomiast spotkanie z gibraltarskim internistą kosztowałoby bagatela 250 funtów (sic!). Zachęcamy polskich internistów do założenia tam prywatnej kliniki, w której kasując połowę tej sumy za jedną wizytę i tak dalej będą zgarniać blisko 500 złotych. Po takim dictum stwierdziliśmy, że nie takie wszy straszne, jak je malują i może jednak poczekamy na rozwój sprawy.
Naszym romantycznym podróżniczym pomysłem było przedostanie się do Maroka autostopem z TIRem, ale gdy w porcie okazało się, że cena jest niższa, niż myśleliśmy i nie trzeba było płacić za rower postanowiliśmy nie tracić dnia na szukanie TIRów.
W kolejce do promu spotkaliśmy marokańskiego biznesmena podróżującego na potężnym motorze BMW, który podobnie jak inni Marokańczycy utwierdził nas w przekonaniu, że ludzie tam są niezwykle mil i gościnni do momentu, w którym nie siadają za kierownicą i nie próbują zredukować wystąpień rowerzystów na ich terenie.
Dotknęliśmy afrykańskiej ziemi w Ceucie, która jest terytorium hiszpańskim. Słońce niebezpiecznie doganiało horyzont, więc musieliśmy pominąć zwiedzanie miasta i ruszyliśmy prosto do granicy z małą przerwą na przebranie Ewy w zakrytą wersję stroju rowerowego.
Jeżeli ktokolwiek z czytelników przekraczał kiedyś granicę z Ukrainą, nie będzie miał problemu z wyobrażeniem sobie granicy hiszpańsko-marokańskiej. Tłumy śniadoskórych osób w kurtkach zdecydowanie za ciepłych na tę porę roku szturmuje bramki to w tę, to nazad, przekrzykując się i robiąc potworny bałagan. Na szczęście jako rowerzyści mieliśmy priorytet i oto z nowymi pieczątkami w paszportach wieczorem 24 października osiągnęliśmy cel naszej wyprawy – MAROKO! Szybko dojechaliśmy do miejscowości Fnideq, w której znaleźliśmy niedrogi hotel odpowiedni do świętowania sukcesu. Wieczorem wznieśliśmy jeszcze toast miętową herbatą (przy okazji dostając nauczkę, aby zawsze prosić bez cukru), pochłonęliśmy kilka naleśników i zwiedziliśmy okolice pełne sprzedawców używanych butów, suszonych daktyli i fig na sznurkach oraz ciastek. Wiał bardzo silny wiatr, który w jakiś sposób potęgował w nas wrażenie niezwykłości tego wieczora. W nocy przeszła potężna burza – w takich momentach radość ze spania pod dachem jest wprost niewyobrażalna.
Z samego rana pomimo mżawki ku uciesze Marokańczyków ruszyliśmy w stronę Tetouanu. Kierowcy pozdrawiali nas dorównując entuzjazmem tym, których spotkaliśmy na Bałkanach. Całą drogę mieliśmy przyjemność pokonać ścieżką rowerową, co przeszło nasze najśmielsze oczekiwania co do marokańskich dróg. Popołudniu dotarliśmy do celu, gdzie znów zamiast szukać kempingu zatrzymaliśmy się w hotelu, ze względu na zupełnie przemoczone ubrania. Mogliśmy też zostawić rowery bez obaw o złodziei i udać się na eksplorację okolicy. Odnaleźliśmy bar, w którym nadawano mecz, a mężczyźni (Ewa była jedyną kobietą), pomimo popijania jedynie herbaty miętowej lub kawy, wyrażali swoje emocje w wyjątkowo wybuchowy sposób. Pod koniec wywiązała się nawet niewielka szarpanina, która zupełnie odwróciła uwagę wszystkich od tak pasjonującego przed chwilą meczu. To było preludium do porywczości Marokańczyków, którą mieliśmy później okazję oglądać niemal codziennie wprost na ulicach i w restauracjach.
Zwiedziliśmy także medynę, a w niej spotkaliśmy naszego pierwszego marokańskiego cwaniaka, który pod jakimś dziwnym pretekstem zaprowadził nas do swojego sklepu z dywanami. Od tamtej pory włączyliśmy jednak nasz wypracowany przez lata w Azji tryb wykrywaczy cwaniaków i omijaliśmy dziwnie przyjaznych ludzi szerokim łukiem.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).
Po co jezdzic po swiecie wystarczy Was poczytac.Czas na ksiazke!