Czechy, Austria, Słowacja, Węgry – atak owoców i rumuńska ezoteryka

ZDJĘCIA TUTAJ


Pierwsze od dawna doświadczenie z Couchsurfingiem przypomniało nam, jak miło jest być goszczonym. 12 sierpnia o poranku nasz gospodyni Petra obudziła nas ziołową herbatą i śniadaniem obejmującym między innymi ciasto czekoladowe oraz owoce, za którymi się stęskniliśmy – agrest. Tak rozpoczęty dzień staraliśmy się kontynuować maksymalizując nasze czeskie przeżycia – zjedliśmy wegetariańskie knedliki, wypiliśmy obowiązkowe piwo i skosztowaliśmy smażonego sera. Wdrapaliśmy się ponadto na górę z zamkiem Spilberg, przeszliśmy miasto wzdłuż i wszerz, a Rafał podobnie jak we Wrocławiu odwiedził swoich nigdy nie widzianych, długoletnich współpracowników. Wieczorem Petra pokazała nam ukryte skarby Brna; dzięki niej poznaliśmy też kilka nowych sposobów ekologicznego życia.
Następnego dnia zebraliśmy ze sznurków pachnące cytryną (a nie jak zwykle plastykowym worem) ubrania i odrodzeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Jazda rowerem w Czechach to fantastyczna rozrywka nie tylko ze względu na dobrze oznaczone, przyjemne ścieżki międzymiastowe dla cyklistów, ale także przez specjalne bary przy tychże ścieżkach. W czeskiej telewizji widzieliśmy nawet reklamę piwa, która w Polsce nie miałaby prawa bytu – jej fabuła obejmowała bowiem wycieczkę młodych, uśmiechniętych Czechów pijących na przystankach radlera. Droga mijała nam więc szybko i w dobrych humorach. Zatrzymywaliśmy się także, aby podziwiać niebywałej urody miasteczka, które zupełnie nieoczekiwanie wyrastały z pól i upraw winogron. Element zaskoczenia potęgowany był tym, że zazwyczaj niemal prosto z pól wjeżdżaliśmy na rynek, którego nie powstydziłoby się niejedno polskie miasto. Brukowany plac, dumny ratusz, co najmniej jedna okazała fontanna, wybór ławek i odnowione wysokie kamienice dookoła – w takim otoczeniu zazwyczaj pochłanialiśmy różne przekąski, aby za kilka minut z nowym zapasem sił znów znaleźć się na cichej ścieżce wśród pól.
Po noclegu w miejscowości Pasohlavky wjechaliśmy w malowniczy rejon Moraw, w którym zdecydowanie bardziej niż piwo promuje się lokalne wino. Zakupiliśmy więc jedną butelkę w Mikulovie, w którym podczas drugiego śniadania napawaliśmy się atmosferą pięknej starówki. Miało tam też miejsce dość nieoczekiwane spotkanie z nauczycielką Ewy z gimnazjum, która także podróżowała w tamtych okolicach na rowerze. Na tym jednak przygody tego dnia się nie skończyły – 14 sierpnia ustanowiliśmy mały rekord naszej wyprawy w zakresie liczby krajów odwiedzanych na rowerze jednego dnia, wyjeżdżając z Czech, przejeżdżając przez Austrię i wjeżdżając do Słowacji. Tuż za granicą ostatniego z tych krajów przypomnieliśmy sobie, jak liczna mieszka w nim mniejszość romska. Wiedzeni jakąś irracjonalną i stereotypową, ale jednak dość silną obawą nie zdecydowaliśmy się na nocleg na dziko w tamtym rejonie i spaliśmy na kempingu w miejscowości Levare Male. Może zresztą dobrze zrobiliśmy, bo była to póki co jedyna miejscowość, w której mieszkańcy ostrzegali nas przed złodziejami.
Następnego dnia dojechaliśmy do Bratysławy, w której co prawda nie planowaliśmy noclegu, ale to co ujrzeliśmy z okien kawiarni na szczycie mostu, przekonało nas, że warto spędzić wieczór w stolicy. Zobaczyliśmy więc starówkę (wraz z ulicą, na której Ewa potknęła się zbyt wiele razy, aby to był przypadek czy zwykła nieuwaga) i podobnie jak w Brnie wdrapaliśmy się na górę z zamkiem.
16 sierpnia po kilkudziesięciu kilometrach przy pięknym, modrym Dunaju pożegnaliśmy się ze Słowacją i przywitaliśmy Węgry. Zwyczajne dotąd zakupy stawiały przed nami nieznane wyzwania, jak na przykład odróżnienie maślanki od mleka czy wyłowienie w składzie produktu żelatyny. Wymówienie nazw różnych miejscowości o znacznie przekroczonej normie zawartości liter „s” i „z” oraz umlautów przyprawiało nas o skurcze języka. Musieliśmy także sięgnąć głęboko do naszych pamięci i przetrzeć ściereczką język niemiecki, ponieważ dla Węgrów to ten język jest częściej drugi po ojczystym. Na szczęście przypomnieliśmy sobie te zwroty, które umożliwiły nam w Lebene rozbić namiot na pięknym trawniku przy małym pensjonacie, płacąc jedynie za prysznic.
Następnego ranka przez wzgląd na chłodne noce skorzystaliśmy z przydrożnego pchlego targu i zakupiliśmy iście luksusowy, brązowo-biały koc. Uprzedzając nieco fakty napiszemy, że prawie nam się nie przydał jako warstwa grzewcza, za to zdecydowanie poprawił komfort podłoża w namiocie.
Kolejnego dnia w miejscowości Nameshany spotkaliśmy ludzi, którzy zaliczą się do wybrańców obdarowanych przez nas w października pocztówką z Maroka. Sołtys wsi uratował nas od płacenia okrągłej sumy pieniędzy w lokalnej agroturystyce i pozwolił rozbić namiot przy swoim gospodarstwie oraz domu kultury, który właśnie organizował w starej stodole. Rano ledwo zdążyliśmy rozlepić oczy i rozpiąć zamki naszego domostwa, a już ze swego ganku wychynęła do nas pani sołtysowa i zapytała, czy do śniadania preferujemy kawę czy herbatę. Następne dwie godziny spędziliśmy jedząc pyszną jajecznicę i pochrapując świeże warzywa z ogródka. Jak się okazało, pani sołtysowa właśnie skończyła czytać „Ogniem i mieczem” i zabierała się za „Potop”, więc nasze rozmowy nie ograniczały się (jak zazwyczaj przy tego rodzaju spotkaniach) do tematyki geograficzno-meteorologicznej. Kiedy słońce zaczęło już niebezpiecznie przypiekać musieliśmy zakończyć konwersację i znów wsiadać na nasze dwukołowe rumaki. Dostaliśmy jeszcze dwa litry zmrożonej na kamień cytrynowo-miętowej ambrozji, za którą odwdzięczyliśmy się koszulkami z Gdańska i popędziliśmy w stronę Balatonu. Po drodze napotykaliśmy różne przeszkody w postaci między innymi „najwyższych szczytów Węgier” (około 200-300 m n.p.m.) oraz przydrożnych sprzedawców melonów, arbuzów, jeżyn i winogron, którzy oferowali te owoce w nieprzyzwoicie niskich cenach. Po wielu spożywczych perypetiach oraz krótkim spotkaniu z Węgrem, który trzy razy dojechał rowerem do Rzymu, dotarliśmy do słynnego Balatonu. Naszym planem było wynajęcie tam taniego pokoju i urządzenie sobie kilkudniowych wakacji (dookreślając: wakacje od aktywnego wypoczynku), ale nasze plany nieco pokrzyżował fakt, że akurat na ten sam pomysł wpadł około milion innych osób. Ostatnie dni wakacji oraz długi weekend na Węgrzech przyciągnęły nad jezioro kawalkady kamperów i całe zastępy turystów przez co ceny sięgnęły zenitu, a wolne miejsca noclegowe przeszły do historii. Pierwszą noc w tym turystycznym kotle przetrwaliśmy dzięki butelce wina z Mikulova, a następnego ranka zwinęliśmy namiot i uciekliśmy do małej miejscowości po południowej stronie Baltonu, która nie oferowała dyskotek, płatnych plaż ani wyciągu z wakeboardem. Udało się nam nawet znaleźć zakwaterowanie w miejscu, które jego właścicielka określała jako „Bikers’ acommodation”. Była to niezwykle interesująca Rumunka, która szczyciła się tym, że w zasadzie nie pracuje. Opowiadała nam także różne historie o duchach drzew i o życiu wolnym od zobowiązań po czym po dwóch nocach, tuż przed pełnią, przypomniała sobie, że ma do niej przyjechać dwudziestu gości (dysponowała około 14 miejscami) i że musimy opuścić jej hostel. Przenieśliśmy się więc kilka domów dalej, bliżej lodziarni Pingvin. Spędziliśmy nad Baltonem 4 dni, podczas których zażywaliśmy kąpieli, zregenerowaliśmy się, Rafał uzdrowił rowery, a Ewa uwolniła ubrania od plam. 22 sierpnia wyjechaliśmy z miejscowości na „B” zawierającej także wiele „s” i „z” oraz jeden umlaut i mijając dom Rumunki (dwudziestu gości niezauważyliśmy), pognaliśmy dalej w nieznane.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Austria, Czechy, Słowacja, Węgry. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „Czechy, Austria, Słowacja, Węgry – atak owoców i rumuńska ezoteryka

  1. Ciotka Danka pisze:

    Kochani, robicie przecudne zdjęcia… Oczu nie mogę nacieszyć i już czekam na kolejne. Fajnie, że u Was wszystko ok.Dalszych takich fajnych dni:) Buziaki

  2. Porucznik B. pisze:

    Czytam opis podróży i się uśmiecham. Tęsknię za tym Ewowym poczuciem humoru na żywo, ale wpis oddaje chociaż jego namiastkę. Pozdrawiam Was kochani i czekam na dalsze relacje. A sama dalej oswajam się z Brukselą, ich mulami, frytkami i 4 językami na krzyż.

    Buziaki od porucznika i Tomka :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>