ZDJĘCIA TUTAJ, TROCHĘ MNIEJ Z UWAGI NA WARUNKI
Wypoczęci, wyprani i lżejsi o kilka tysięcy forintów wyruszyliśmy znad Balatonu. Teraz nasza trasa prowadziła już prosto na zachód w stronę Maroka, więc z każdym dniem przybliżaliśmy się do celu (do Balatonu musieliśmy odbić na wschód, ale wato było!).
Po drodze planowaliśmy zobaczyć jeszcze Kis Balaton – małe (w porównaniu) jeziorko, które w przeszłości współtworzyło Balaton. Niestety, droga prowadziła tylko przez teren objęty ochroną. Aby przez niego przejechać, wymagane było specjalne pozwolenie, którego pomimo usilnych prób uzyskać nie zdołaliśmy. Wizja mandatu roztoczona przez innych rowerzystów w podobnej sytuacji przestraszyła nas na tyle, że zrezygnowaliśmy z przejazdu nieutwardzoną drogą przez rezerwat na rzecz równie urokliwej drogi krajowej – szum tataraku musiał zastąpić nam szum opon tirów.
Coraz dalej za naszymi plecami majaczyły „najwyższe szczyty Węgier” i krajobraz ponownie stał się typowo węgierski – płasko jak stół, pola słoneczników wkoło, gdzieniegdzie na horyzoncie drzewa i znaczące każdą miejscowość wieże ciśnień przypominające sterczące, powbijane w ziemię gigantyczne zapałki. Naszym planem było spędzenie nocy w Chorwacji, lecz poranne kluczenie wokół Kis Balatonu spowodowało, że gdy słońce ubierało się w pomarańcz wciąż jeszcze byliśmy na ziemiach naszych gulaszożernych braci. Niespodziewany dodatkowy nocleg w tym jakże przyjaznym (i dla nas z racji języka ciut śmiesznym) kraju potraktowaliśmy jako miłą niespodziankę.
Podobnie potraktował nas pewnie proboszcz parafii w miejscowości Nagykanizsa, do którego drzwi zadzwoniliśmy z nadzieją na schronienie. Byliśmy nieco skonfundowani, gdy po dwóch pytaniach wstępnych wyrosła przed nami na pozór niemożliwa do obejścia bariera językowa. Po chwili zawahania wydukaliśmy:
- Lengyelorszag (węg. Polska)… bicykl… Maroko… camping?
Starszy ksiądz z dobrotliwym uśmiechem zapraszającym gestem wskazał nam polanę przy kościele. Podziękowaliśmy po węgiersku i rozbiliśmy namiot za kościelnym płotem.
O 6:30 rano wraz z małą grupką starszych pań stawiliśmy się na porannej mszy – otrzymaliśmy dzień wcześniej zaproszenie od młodego człowieka zamykającego bramę kościelnego płotu. Starsze panie wraz z proboszczem po węgiersku, na głos prosiły Boga o miłosierdzie; my w myślach, po polsku o pomyślność w podróży.
Po mszy i spakowaniu całego dobytku rozpoczęliśmy kolejny dzień pedałowania. I to dzień nie byle jaki – znów w planie 3 kraje. Do Chorwacji dojechaliśmy w okamgnieniu. Lipcowa akcesja do Unii Europejskiej spowodowała, że kolejna granica właściwie przestała istnieć – kontrola obyła się na zasadzie wymiany uśmiechów. Towarzyszyło jej oczywiście standardowe niedowierzanie pograniczników, gdy dowiedzieli się o przebytej przez nas trasie oraz gest „Olaboga!”, gdy dowiedzieli się, że dopiero się rozpędzamy. W Chorwacji kupiliśmy wielki słój ajvaru i parę innych lokalnych smakołyków (m.in. pół kilo sera bałkańskiego, który okazał się być zwykłym twarogiem). Granica ze Słowenią pojawiła się tak szybko, że nawet na dobre nie zdołaliśmy odetchnąć chorwackim powietrzem.
Wraz z granicą na horyzoncie pojawiły się góry – na razie jeszcze gdzieś majaczyły w oddali, lecz już dzięki nim krajobraz znów nabrał uroku. Od samego początku Słowenia jawiła nam się jako kraj bardzo zadbany, uporządkowany i nad wyraz malowniczy. Niby mijaliśmy zwykłe wioski rolnicze, takie jak w innych krajach, ale tutaj o każdym kawałku ziemi ktoś pomyślał – zagrabił, skosił czy posadził kwiaty. Do tego meandrująca wraz z szosą rzeka, wspomniana wcześniej linia szczytów na horyzoncie i promienie słońca na twarzy – człowiek zapomina o zmęczeniu, rower jedzie sam, my koncentrujemy się na podziwianiu. Zdecydowanym minusem Słowenii są ceny, zwłaszcza za noclegi – apogeum było 30 euro za możliwość rozbicia własnego namiotu na polu namiotowym. Na szczęście przydają się w takich sytuacjach nabyte w Azji umiejętności negocjacyjne – cennik cennikiem, zawsze się coś utarguje.
Płatne noclegi to oczywiście dla nas ostateczność, korzystamy z nich głównie, gdy poziom higieny spada poniżej (i tak już zaniżonych) standardów sanitarno-epidemiologicznych, gdy chcemy zwiedzać, prać, czy wysuszyć się po kilku deszczowych dniach. Poza tymi sytuacjami staramy się nocować za darmo, tam gdzie zastanie nas wieczór. Zazwyczaj pytamy w sąsiedztwie, czy dane miejsce jest bezpieczne lub czy właściciel ziemi nie będzie miał nic przeciwko.
Gdy już na dobre wjechaliśmy w słoweńskie góry, po jednym z morderczych podjazdów, w miejscowości Ostrożno dostrzegliśmy kobietę pracującą w ogrodzie na zboczu góry. Słońce było już nisko nad szczytami, więc zapytaliśmy o miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Pani przerwała pracę i zaprowadziła nas do swojego gospodarstwa. Wskazała rozklekotaną kanapę w przedsionku pomieszczenia gospodarczego i z uśmiechem dodała, że rok wcześniej gościła na tym posłaniu parę rowerzystów z Czech, którzy jechali do Rzymu. Po kilkudziesięciu minutach do domu wrócił gospodarz, z uśmiechem nas powitał i poczęstował pysznym domowej roboty białym winem. Rozmowa w mieszance języków polskiego, słoweńskiego, angielskiego i niemieckiego przy butelce wina i wafelkach trwała do późnych godzin wieczornych. Z lekkim szumem w głowie położyliśmy się spać. Obserwując przed zamknięciem oczu nadchodzące z oddali błyski, cieszyliśmy się, że nie śpimy w namiocie.
Rano gospodyni przywitała nas kawą i chlebem z marmoladą. Było to najbardziej malownicze otoczenie, w jakim przyszło nam dotychczas jeść śniadanie – fantastyczna górska panorama z wijącą się, pokonaną wczoraj serpentyną. W dolinie gwizdnął pociąg. Odpowiedziały mu krowy z okolicznych pól. W takim otoczeniu chleb z marmoladą i kawa smakowały wybornie. Z każdy kęsem chłonęliśmy piękno tej niepowtarzalnej scenerii. Jeszcze jedna kanapka… żeby to trwało chwilę dłużej. Po serdecznym pożegnaniu radośni rozpoczęliśmy naszą drogę do Lublany, życząc wcześniej gospodarzom kolejnych rowerzystów za rok.
Od kilku dni podróżował z nami niechciany towarzysz – deszcz. Spanie w namiocie, a tym bardziej jazda na rowerze w deszczu do przyjemności nie należą, ale prawdziwym problemem było wysuszenie tropiku, kurtek przeciwdeszczowych, butów… Nasze rzeczy pokryte były coraz większą warstwą błota, a zapach wilgoci (nazwijmy go umownie zapachem) ciągnął się za nami kilometrami. Z tego powodu zdecydowaliśmy się w Lublanie zamieszkać w hostelu, aby przeprowadzić gruntowne pranie i suszenie. Gdy tylko rozpakowaliśmy sakwy, w dwunastoosobowym pokoju uniósł się gęsty zapach niedosuszonych butów, pleśniejącego tropiku i butwiejących koców. W trosce o naszych współlokatorów szybko ugasiliśmy ten higieniczny pożar i z poczuciem spełnionego obowiązku udaliśmy się obejrzeć miasto nocą (w deszczu).
Sam wjazd do Lublany (pomijają nawet dwa „kapcie” i ciągle padający deszcz)mało miał w sobie z malowniczości. Architektura słoweńskich wsi i miasteczek na tyle nas rozpieściła, że gdy ujrzeliśmy na przedmieściach typowo socrealistyczną zabudowę miny trochę nam zrzedły. Toteż idąc nocą do centrum, nie spodziewaliśmy się cudów. Wystarczyło jednak kilkadziesiąt kroków, aby znów zaskoczyć się (tym razem pozytywnie). Widok dziesiątek kawiarenek, barów i restauracji ciągnących się wzdłuż rzeki skojarzył nam się z dziełami malarstwa impresjonistycznego. Setki różnokolorowych świateł i światełek odbijających się w rzece i kroplach deszczu powodowały, że wszystko wokół wydało się składać z żółto-pomarańczowo-zielonych plamek. Spacer w takim otoczeniu był na tyle magiczny przeżyciem, że ochoczo dołączyliśmy do Gene’a Kelly’ego i Czerwonych Gitar i cieszyliśmy się deszczowym spacerem. Mimo znużenia stukilometrowym odcinkiem górskim i zaporowych cen skusiliśmy się na (prawdopodobnie najdroższe na wycieczce) piwo w jednym z pubów, aby chwilę dłużej cieszyć się tym, co nas otacza.
Następnego dnia, gdy pranie suszyło się w damskiej łazience, a grupa angielskich punków roznosiła hostel ze skutecznością w destrukcji godną huraganu Cathrine, udaliśmy się (znów w deszczu) na wycieczkę autobusem do miasta Bled. Kto był, wie, że sceneria tamtejsza jest iście bajkowa, a opis jej wymaga mickiewiczowskiego pióra. My mamy tylko długopis, ale postaramy się przybliżyć tym, co nie byli, jak to mniej więcej wyglądało. Z krystalicznie czystego, błękitnego do przesady wyrasta (całkowicie apolityczna) zielona wyspa z urokliwym kościółkiem. Miasteczko Bled wciśnięte jest pomiędzy jezioro i otaczające je góry. Na jednej z nich znajduje się zamek z prawdziwie pocztówkowym widokiem na okolicy. W oddali majaczą jeszcze wyższe, imponujące szczyty Alp. W takim otoczeniu raczyliśmy się kawą i słynnym w rejonie ciastkiem kremowym. Wypiek delikatnością przewyższał wszystkie znane nam wyroby cukiernicze i wyrażamy obawę, że gdyby papież za młodu Bled odwiedził, nie marnowałby czasu na krakowskie kremówki.
W Bledzie obserwowaliśmy również turystów z nie-łabędziowych krajów, którzy nieświadomi syczącego i niespodziewanego ataku spoufalali się z tymi ptakami na sposoby na różnorakie sposoby, o których nie śniło się ornitologom, włączając w to dokarmianie artykułami spożywczymi obcymi nawet najbardziej cywilizowanym łabędziom.
Po powrocie do Lublany nie mogliśmy odmówić sobie wypicia piwa (tym razem kupionego za rozsądną cenę w sklepie) na starówce w ramach pożegnania ze stolicą i powróciliśmy do hostelu, w którym w najlepsze trwał angielski festiwal dewastacji.
O poranku dnia następnego spożyliśmy śniadanie w pachnącej alkoholem, resztkami jedzenia i pozostawionymi na noc glanami kuchni urządzonej przez gości w dziwnych fryzurach na nowo w stylu miszmasz. Mina sprzątaczki wchodzącej do kuchni (której szczerze współczuliśmy ciężkiego poranka), parafrazując reklamę środka płatniczego, bezcenna.
Po Bledzie przyszedł czas na kolejna atrakcję Słowenii – jaskinię w Postojnej, o tym już niebawem.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).
Dzieki Wam poznaje Europe.Powodzenia w dalszej podrozy.
Bled mnie urzekł . Po przeczytaniu wielu Waszych opowieści i obejrzeniu tylu pięknych zdjęć mam mętlik w głowie gdzie jest najpiękniej i gdzie by kiedyś pojechać .Zazdroszczę Wam .Jak zawsze wiatru w plecy , dobrej pogody i życzliwych ludzi .
Zaglądamy, pozdrawiamy i wspominamy:
-> http://www.znajkraj.pl/rowerowe-morawy-poludniowe
Tak patrzę na mapę… teraz to już macie z górki! :]
Dni bez deszczu:) zazdroszczę wytrwałości!
PRZECZYTAŁEM!
szacun