ZDJĘCIA TUTAJ
Dziwnym przeżyciem był już sam wyjazd z Gdańska – żadnego preludium, żadnej fazy przejściowej – ot, wsiadamy na rowery, wyjeżdżamy spod domu. Poprzednią wyprawę do Grecji zaczęliśmy z Ełku i sama podróż pociągiem z Gdańska pozwoliła nam przygotować się na czekające nas zmiany. Zjeżdżamy ulicą Zamiejską znaną z poprzednich przejażdżek po mieście… Uczucie dziwności potęguje się. Jak to? Tym razem nie do dentysty? Nie do pracy Rafała taty, tylko do Maroka? Trakt Świętego Wojciecha… Czy to naprawdę już ten dzień, na który tyle czekaliśmy? Odrobinę podniosłego nastroju wprowadzają jedynie bijące dzwony kościelne (wyruszyliśmy o 12:00 31 lipca).
Dopiero, gdy zabudowania Gdańska na dobre zniknęły za naszymi plecami poczuliśmy nadchodzącą nowość, mimo że trasa pierwszego dnia prowadziła przez dobrze nam znane z wycieczek rowerowych trasy Kociewia.
Komitet pożegnalny w postaci znajomych i rodziny rozciągnął się niebywale. Na trzydziestym kilometrze obiad z tatą Rafała, na osiemdziesiątym camping z Anią i Jankiem, na dwusetnym faktyczne z nimi pożegnanie u Janka w domu w Zielonce. Bardzo było nam miło oglądać znajome twarze z Gdańska w ciągu tych pierwszych dni, ale przez to czuliśmy, że podróż oznaczająca oderwanie od wszystkiego (również od najbliższych) na dobre jeszcze się nie zaczęła. Pewnie dlatego, nie zważając na kondycję nieprzywykłych jeszcze do takiego wysiłku nóg, jechaliśmy przed siebie ile sil, aby pękła w końcu ta rozciągająca się za nami sprężyna przyciągająca nas do „normalnego życia”. Efektem tego szaleńczego tempa było pokonanie ponad czterystu kilometrów przez pierwsze cztery dni (z rekordem życiowym na wyprawowym rowerze – 128 km ostatniego dnia) i sforsowane ścięgno Achillesa u Rafała. Na szczęście potem przyszedł zaplanowany wypoczynek u rodziny Ewy w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie ugoszczono nas po królewsku, serwując między innymi zupę wiśniową i najlepsze ciasto na świecie. Rafał udał się tam również na, jak to określił masażysta „głęboki i bolesny masaż ścięgna i łydki”, podczas którego spocił się z bólu i po którym na nodze pojawiły się fioletowe wykwity. Ból ścięgna jednak stopniowo, z dnia na dzień ustępował.
Nie możemy tu nie wspomnieć o fantastycznych przejażdżkach i spacerach (głównie wieczornych) z Ewy kuzynostwem – Olą i Tomkiem, którzy pokazali nam najciekawsze zakątki swojego miasta, mimo że jest ono dla nich ciut za ciasne i zbyt nudne. Szkoda, że w siedemdziesięciotysięcznym mieście, w jednym z najbogatszych rejonów Polski oferta kulturalno-rozrywkowa jest tak uboga (przykładowo dwa filmy w kinie tygodniowo), że młodzi ludzie uciekają stamtąd do pobliskich większych miast.
Z atrakcji koło Ostrowa udało nam się między innymi zobaczyć zbiornik wodny i pałac myśliwski książąt Radziwiłłów w Antoninie. Trudno nam sobie wyobrazić, że były kiedyś w Polsce czasy, w których najbogatsze rody w tak wykwintnych pałacach urządzały sobie „domki letniskowe”. Willa prezydencka w Juracie wygląda przy nich jak ośrodek Funduszu Wczasów Robotniczych.
Cała Wielkopolska i Dolny Śląsk usiane są pałacami, pałacykami i dworkami. Niestety, większość rozpada się i niszczeje; coraz bogatszej wyobraźni wymaga przywołanie w myślach ich dawnej świetności. Nieliczne perełki zostały odrestaurowane dzięki finansowaniu prywatnemu, z ministerstwa kultury oraz Unii Europejskiej. Większości jednak brakuje już tylko dekady lub dwóch, aby przeistoczyć się w bezwartościową kupę gruzu, w której pogrzebane zostanie nasze dziedzictwo.
Wówczas bardzo nudną stanie się podróż po tych terenach. Za nim tę tezę rozwiniemy, zaznaczymy, że nasze spostrzeżenia mogą nie być obiektywne, bo bardzo wysoko poprzeczkę zawiesiła w poprzednim roku Polska wschodnia, gdzie nie było dnia, by nasz szlak nie wiódł przez rezerwat przyrody, urokliwe wioski z drewnianymi domkami czy wzdłuż malowniczych, „dzikich” rzek. W tym roku w porównaniu, nie bójmy się tego słowa, było trochę nudno. Oczywiście bezkresne pola pszenicy i zadbane murowane wioski mają swój urok, ale nie znajdą one w naszej pamięci miejsca tak szczególnego, jak nasz ukochany wschód Polski. Na każdym kroku widać różnice materialne – pustak/cegła zamiast drewna, passat zamiast lanosa, ursus zamiast konia. Ale równo przystrzyżony trawnik i żywopłot, czy możliwość płacenia kartą w wiejskim sklepiku westchnienia nie wywołają, serce szybciej nie zabije. Jedynie wcześniej wspomniane dworki i pałacyki osładzały od czasu do czasu dość mdły krajobraz.
Bez porównania wytworniejsze są oczywiście po tej stronie Polski miasta. Przereklamowany naszym zdaniem Lublin nie może równać się z takimi ośrodkami kultury miejskiej, jak Poznań czy Wrocław. W szlaku naszym tegorocznym Poznań pominęliśmy (z uwagi na wcześniejsze liczne tam wizyty i obrany kierunek na Ostrów), ale udało nam się zawitać do stolicy Dolnego Śląska. Niespodziewanie dość zatrzymaliśmy się u starych znajomych z Malezji, regularnie nas goszczących, Magdy i Tomka, którzy w Polsce spędzali zasłużony urlop. Wspólne piwo lub dwa na rynku przywołały dużo wspomnień, wysłuchaliśmy świeżych doniesień z malezyjskich starych śmieci, a przede wszystkim, jak zwykle w tym towarzystwie (choć wyjątkowo bez youtube’a i męskich drinków Tomka) świetnie się bawiliśmy.
We Wrocławiu udało się nam zobaczyć również Panoramę Racławicką. Wielkie wrażenie zrobiło na nas te blisko dwa tysiące metrów kwadratowych płótna z krajobrazem bitwy. Co najmniej połowa z nas do fanów malarstwa się nie zalicza, ale oboje staliśmy z rozdziawionymi buziami i oczami jak pięć złotych przez pół godziny wpatrując się w szczegóły i szczególiki tego unikatowego dzieła sztuki. Gdy przeznaczony na zwiedzanie czas minął, ze smutkiem opuszczaliśmy rotundę. Mówiąc krótko, kto nie był – niech nadrobi czym prędzej!
Poza standardowymi punktami pobytu we Wrocławiu, takimi jak rejs po Odrze i zwiedzanie katedry, udaliśmy się również na przemiłe spotkanie do jednej z firm, z którymi współpracuje Rafał. Oficjalny, elektroniczny kontakt zyskał dzięki temu twarz i więcej naturalności.
Z Wrocławia kierowaliśmy się na Brno. Tutaj krajobraz stał się ciekawszy, bardziej pofałdowany, mniej przewidywalny. Oczarowały nas małe perełki Dolnego Śląska – Ząbkowice Śląskie i Kłodzko. Miasteczka te są pełne uroku, ale ich potencjał nie jest według nas w pełni wykorzystany. Bardzo niewiele trzeba, by stały się atrakcjami więcej niż lokalnymi. Dobrym początkiem byłoby zrezygnowanie z nieujednoliconych szyldów i reklam szpecących niemal każdy budynek (chodzą słuchy, że są w Polsce miasta, które tę plagę już zwalczyły) i otwarcie więcej kawiarni w centrum. Piszemy to po odwiedzeniu kilku podobnych wielkością i mających do zaoferowania na pewno nie więcej miast czeskich, które pękają w szwach od turystów pewnie dlatego, że więcej uwagi poświęcono estetyce i ożywieniu centrów.
Granicę przekroczyliśmy na wysokości 620 m n.p.m. (podjazd nie należał do szczególnie trudnych), za granicą jeszcze kilka wyższych przełęczy i można było się delektować zjazdem w kierunku Ołomuńca. Do miasta zbliżaliśmy się, gdy słońce było już nisko nad horyzontem, więc postanowiliśmy nie korzystać z drogich łóżek w mieście i rozbić nasz poliestrowy domek na przedmieściach. Całkiem przypadkiem znaleźliśmy najlepsze na planecie (a przynajmniej w okolicach Ołomuńca) miejsce na dziki kemping – na szczycie wzniesienia z widokiem na miasto, u stóp starego fortu. Do tego strategicznie ulokowane krzaki osłaniające nas przed oczami ciekawskich i równiutka polanka na namiot.
W nocy najwyraźniej odbywało się pod naszym namiotem zebranie jeży lub innych mieszkańców okolicy, bo tajemniczym szmerom i szelestom przez całą noc nie było końca. Staliśmy się również atrakcją dla lokalnych pajęczaków i owadów – rano odkryliśmy pod tropikiem namiotu tuziny różnokształtnych, wielonożnych stworów. Jeden żuczek przejechał nawet z nami „na stopa” jakieś 50 km i wysiadł dopiero przy obiedzie.
Grubo się mylili ci (a było ich co najmniej dwoje), którzy myśleli, że po przyjemnym zjeździe do Ołomuńca droga do Brna będzie prosta. Etap Ołomuniec-Brno był na razie najtrudniejszy – upał ponad trzydziestostopniowy i bez końca podjazd 60 m, zjazd 50 m, podjazd 70 m, zjazd 60 m… Przy każdym nowo zdobytym szczycie szczyt osiągała również nasza cierpliwość. Kolejnym naciśnięciem na pedały na najlżejszej przerzutce towarzyszyły stęknięcia i jęknięcia, czasem tu i ówdzie padało nieparlamentarne słowo. W połowie drogi już chcieliśmy podzielić etap na dwie części, ale na szczęście na ratunek przyszły lody, kawa i godzina odpoczynku, po których ostatnie kilkadziesiąt kilometrów w podobnie trudnym terenie pokonaliśmy bez stęknięć, jęknięć i brzydkich wyrazów. Dzięki Ci Boże za lody i kawę!
W Brnie na przykro pachnących i strudzonych rowerzystów czekała już Petra, nasza gospodyni z CouchSurfingu, u której mieliśmy się zatrzymać na dwie noce. Wraz z Petrą czekał prysznic, kolacja, wino i wygodna kanapa, ale to dopiero początek festiwalu gościnności, jaki zorganizowała dla nas sympatyczna Czeszka. O tym, o smażonym serze i o jeszcze kilku rzeczach drogi czytelnik dowie się już wkrótce.
Ja tam z nimi byłam, miód i wino piłam….A tak serio to jadłam to pyszne ciasto:)
Kochani, wiatru w plecy i fantastycznych dalszych przygód!
Buziaki od ciotki
Wow to musiał być niezły wypad z tymi rowerami i znakomita przygoda. Pozdrawiam Was i zapraszam na następną wycieczkę do Świeradowa Zdroju