Hiszpania – spotkanie z Jesusem

ZDJĘCIA TUTAJ
Niespełna trzydniowy pobyt u Marii dostarczył nam paliwa z wrażeń, które napędzało nas przez kilka kolejnych dni. Wizyta w chacie Jordiego była jednym z tych „wysokooktanowych” przeżyć. Sam Jordi pochodzi z dobrze usytuowanej rodziny, jednak wybrał drogę, która zapewniała mu niemal zupełną niezależność od pieniędzy. Bez żadnej wiedzy o rolnictwie wraz z kilkoma znajomymi postanowił założyć samowystarczalne gospodarstwo. Słomiany zapał znajomych szybko zgasł, Jordi zaś pozostał z ukochaną na końcu świata wśród strzelistych gór.
Przy bardzo starej chacie ocienionej rozłożystym orzechem i ogrzewanej ciepłem paleniska w równiutkich rzędach rosły sałaty, pomidory, ziemniaki i oregano. W środku z głośników sączyło się reggae, a między nogami plątał się jednooki kundelek. Ciepłe, przytłumione światło, ogień trzaskający w piecu, ceglane ściany i dobroduszny śmiech gospodyni sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu dawno niewidzianej prababci. Półdzikie kozy, które tylko na noc Jordi przygarniał do zagrody dawały mu najbardziej organiczne i ekologiczne mleko w całej Unii Europejskiej, z którego mężczyzna uczył się robić ser. Smak chleba wypiekanego w staromodnym piecu, w którego bochenku znajdował się tylko naturalny zakwas, woda z górskiego strumienia i organiczna mąka chodzi za nami do dziś.
Maria prócz wycieczki do tej nietypowej piekarni zafundowała nam także mistrzowski pokaz swoich kulinarnych możliwości, gotując dla nas paellę z karczochami, fasolą i innymi warzywami. Naszą zieloną noc spędziliśmy wraz z nią i jej przyjacielem przy falafelu i butelce wina, rozprawiając o tym, tamtym, a trochę także i siamtym.
Dziewiątego października zostawiliśmy za plecami machającą Marię i wrzucając najlżejsze przerzutki rozpoczęliśmy kolejną wspinaczkę. Po godzinie jazdy ślimaczym tempem osiągnęliśmy przełęcz, po której przyszło nam już tylko rozrzutnie tracić ciężko zarobione wcześniej metry nad poziomem morza. W oddali majaczyło morze i Alicante, które obejrzeliśmy tylko z górskiej perspektywy. Następnego dnia po nocy spędzonej na kempingu w zdominowanej przez Arabów miejscowości Crevillent w porze obiadowej zawitaliśmy do Murcii. Zamknięte ulice, zastępy sprzątaczy i tony fruwających śmieci znaczyły rejony, w których jeszcze rano w najlepsze trwał targ. Szybko odnaleźliśmy sklep rowerowy naszego kolejnego gospodarza z Couchsurfingu, Juana, lokalnego guru miłośników dwóch kółek. Juan zjadł zęby na rowerowych podróżach, więc wiedział, o czym marzymy – od razu wskazał nam czysty, wykafelkowany prysznic i wręczył dwa pachnące ręczniki. Z Juanem spędziliśmy dwa dni, po których oświadczył, że z jakąś nowopoznaną pięknością wybiera się na nadmorski odpoczynek, ale jego dom jest naszym domem, więc klucze mieliśmy wyjeżdżając po prostu zatrzasnąć w środku.
Niczym dwóch Zorrów dosiedliśmy ponownie swych dwukołowych rumaków i po głośnym „Wio!” z szumem łańcuchów opuściliśmy Murcię. Na samym dnie głębokiej studni błędu znajdował się ten, kto podejrzewał dalszą drogę o brak wzniesień. Mozolnie wpychaliśmy swoje ślimacze jestestwa na kolejne szczyty i szczyciki tylko po to, by potem niczym kamień Syzyfa stoczyć się na powrót w dół. Cały dzień trwała ta jazda po torze kolejki górskiej, jaki nam zgotowała mała droga towarzysząca autostradzie. Noc przepędziliśmy obok ruiny jakiegoś Peugeota w ogrodzie miłej rodziny hiszpańskiej przy akompaniamencie kwiku zupełnie szalonego pawia, któremu zbliżająca się pełnia najwyraźniej nie dawała spać. Kolejnego dnia zaczęliśmy romans z górami, w których nieśmiałe, ciche miasteczka dyskretnie oddaliły się od siebie nawzajem. Przez długie kilometry otaczała nas jedynie czerwona, bezwietrzna, górska pustka, w której przelatujące muchy zdawały się wydawać dźwięk helikopterów.
Tego dnia Hiszpania obdarowała nas zamczyskiem, którego poczuliśmy się dumnymi zdobywcami. Na jednym z mijanych wzgórz dostrzegliśmy fragmenty murów i wież. Nie namyślając się długo, skręciliśmy w boczną drogę, rzuciliśmy rowery w krzaki i rozpoczęliśmy wspinaczkę po wydeptanych przez pasterzy ścieżynkach. Wkrótce dotarliśmy na szczyt, gdzie prócz nas znajdowały się tylko dwa orły. Jedynie domyślając się dawnej świetności zdobytej przez nas budowli, wędrowaliśmy wśród jej wciąż potężnych murów, zaglądaliśmy w każdy zakamarek i podziwialiśmy widok na otaczające góry oraz mało stado owiec pędzone w dole przez pastuszka i dwa psy. Niestety, obiad tego dnia pomimo zapierającej dech w piersi scenerii rodem z cyklu programów Makłowicza nie zadowoliłby nawet najmniej wybrednego podniebienia. Rozgotowany makaron à la purée w sosie z puszki pomidorów mógłby być zupełnie nie do przełknięcia, gdyby nie tona taniego parmezanopodobnego sera, którą na tę straszną papkę wysypaliśmy. Poprzysięgliśmy już nigdy więcej nie kupować najtańszego makaronu z dolnej półki i gotować w przepisowej ilości wody.
Wieczorem po raz pierwszy odmówiono nam rozbicia namiotu przy gospodarstwie – dwóch panów przeprosiło nas jednak i wytłumaczyło, że zamykają na noc i niedługo wyjeżdżają. Jako zadośćuczynienie dostaliśmy jednak butelkę wina z domowej piwniczki, więc postanowiliśmy się nie obrażać. Kilka kilometrów dalej u innego gospodarza wygodnie umościliśmy namiocik na plantacji migdałów.
Kolejny dzień, 15 października, był jednym z najcięższych na całej wyprawie. W miejscu asfaltu pojawiły się piach i kamienie, które albo prowadziły nasze koła w dowolnie wybranym przez siebie kierunku, albo zupełnie je zatrzymywały, zmuszając nas do pchania rowerów. Nasza droga raz po raz przeplatała się z równiutką, elegancką i prowadzącą prosto do Granady autostradą, która kusząc potężnym poboczem, jednocześnie odpędzała nas od siebie znakami zakazu wjazdu dla rowerzystów. Każdy kilometr wydzieraliśmy z ogromnym trudem, przypominaliśmy sobie najstraszniejsze przekleństwa z polskich filmów gangsterskich, ale na nic się to nie zdawało, bo droga dostępna dla rowerzystów była tylko jedna. Dopiero wieczorem dobiliśmy do asfaltu, który powiódł nas do hotelu w miejscowości Baza. Po dwóch nocach mycia się pod gwiazdami i spania w niskich temperaturach nareszcie wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy w ciepłym pokoju. Obejrzeliśmy także smutny mecz Polska – Anglia w hotelowym barze. W tym regionie Hiszpanii panuje miły zwyczaj serwowania za darmo tapas do zamówionego piwa, więc wychylając dwie małe Alhambry, całkiem niespodziewanie najedliśmy się do syta.
Rano obudziliśmy się pełni sił, bojowo nastawieni do walki z dalszą częścią wrogiej drogi. Korzystając z amerykańskiej technologii informacyjnej, opracowaliśmy strategię dotarcia do celu (Granady), ograniczając do minimum straty w dobrym humorze powodowane przez kamienistą nawierzchnię. Wynikiem tajnej narady generałów wyprawy Kiełszni i Zaremby była trasa licząca o pięćdziesiąt procent więcej kilometrów niż początkowo, ale sprytnie unikająca sześćdziesięciu z osiemdziesięciu kilometrów kamieni. Jeszcze po asfalcie wspięliśmy się na pozycje na wysokości 900 m n.p.m. Heroiczna walka z dwudziestoma kilometrami wrogiej nawierzchni trwała około 4 godzin (osiągnęliśmy szczytową wysokość 1350 m). Pokonywaliśmy w pocie całego ciała zasieki z grząskiego piachu, czasem na odsłoniętych pozycjach w pełnym słońcu walką wręcz obezwładnialiśmy podjazdy zbyt strome i wyboiste dla niejednego jeepa. Gdy o 17 oblepieni piachem, spoceni i zmordowani dotarliśmy do asfaltu, mieliśmy ochotę się na nim turlać i przytulać z lubością do niego policzki, ale ograniczyliśmy się do małego tańca zwycięzców i wielkiej „piony”.
O zachodzie słońca dojechaliśmy do miejscowości Gorafe – prawdziwej perełki otoczonej muszlą skalistych gór. Miasteczko to zdawało się być zamieszkałe przez grupkę starych, dobrych znajomych, których głównym zmartwieniem mógł być wybór ławki do wieczornej pogawędki. W przeuroczym hoteliku prowadzonym przez czarującą starszą panią wypiliśmy kawę, po czym udaliśmy się na łowy w poszukiwaniu bezpłatnego kempingu. Natrafiliśmy na pana o imieniu Jesus (przypadek?), który udostępnił nam miejsce w swoim zacisznym gaju oliwnym. Jako rodacy JP2 musieliśmy mu chyba przypaść do gustu, bo gdy już rozbiliśmy namiot, zjawił się ponownie, tym razem z kanistrem ciepłej wody do mycia, dwoma baniakami wody pitnej, wielkim melonem, dwoma litrami mleka, siatką migdałów i słoikiem miodu. Mieliśmy kiedyś przyjemność dokonywać ablucji w Hiltonie pod prysznicem wyposażonym w telewizor i natrysk deszczowy, ale tego wieczora obmywanie się ciepłą wodą, wypełnioną energią pana Jesusa w gaju oliwnym przy pełni księżyca przebiło wszystko. Rano przed wyjazdem pan doposażył nas w trzy kilogramy winogron prosto z krzaka i kolejną porcję migdałów.
Trasa tego dnia była tak oszałamiająco piękna, że poważnie zastanawiamy się nad powrotem w tamte rejony w bliższej lub dalszej przyszłości. Na palcach jednej ręki możemy policzyć mijające nas tam samochody. W odwiedzanych przez nas wioseczkach chleb sprzedawali panowie krążący od domu do domu samochodem, a wiaty przystanków autobusowych służyły ludziom za miejsce do suszenia prania. W wiejskiej, swojskiej Hiszpanii oddalonej od turystycznych szlaków zakochaliśmy się bez pamięci. Po południu zaczęliśmy powoli tracić wysokość i zbliżać się do upragnionej Granady, dla której zrezygnowaliśmy z drogi nad morzem. O spotkaniu z jej polską mieszkanką i naszych tam przygodach będzie między innymi traktować kolejny post.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Hiszpania. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „Hiszpania – spotkanie z Jesusem

  1. Ciotka Danka pisze:

    Czytając, prawie pchałam Wasze rowery:) Niedługo wracacie i mam nadzieję na książkę! Buziaki

  2. Aleksandra pisze:

    Fantastycznie się to czyta, nie mogłam się oderwać. Zazdroszczę Państwu wyprawy i odkrywania zupełnie innej Hiszpanii… Przyłączam się do wypowiedzi w pierwszym komentarzu: ja się prawie dosiadłam do Państwa rowerów i również liczę na książkę!
    Pozdrawiam serdecznie!

Odpowiedz na „Ciotka DankaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>