Radżastan – wiatry pustyni

Nietrudno było dostrzec, że wjechaliśmy na pustynny teren. Przemarznięci po nocy, jak się później okazało najzimniejszej od 20 lat, spędzonej w pociągu, a właściwie przeciągu klasy sleeper, zostaliśmy obudzeni przez unoszący się w powietrzu i utrudniający oddychanie pył – piasek pustyni. Z odpowiednio uszczelnionymi chustą drogami oddechowymi doczekaliśmy naszego przystanka – miasteczka Jaisalmer.
Om, nasz gospodarz poznany przez CouchSurfing, urządził nam prawdziwy pokaz bezinteresowności. Na parterze jego restauracji dostaliśmy malutki pokoik, który Om wypełnił po brzegi swoją gościnnością. Mroźna noc w pociągu niestety nie pozostała bez wpływu na nasze zdrowie, więc Om pompował w nas hektolitry imbirowo-cytrynowo-miodowej herbaty, kupował ajurwedyjskie leki, dostarczał dodatkowe kołdry – słowem chorowanie jak w domu. Na efekty nie trzeba było długo czekać, po dwóch dniach kuracji byliśmy gotowi na to, po co przyjechaliśmy – safari na wielbłądach, ale o tym później.
Naveen ma 18 lat i jest synem Oma. Z polskim nastolatkiem nie ma nic wspólnego. Nie uczy się, pomaga ojcu w restauracji. Właściwie nie wiadomo, kto komu pomaga, bo Naveen spędza w restauracji więcej czasu, niż ojciec. Jest kucharzem (potrafi ugotować kilkadziesiąt potraw kuchni indyjskiej i włoskiej), kelnerem i sprzątaczem w jednej osobie. Gdy ojciec wyjeżdża na dwa dni, wszystko, łącznie z zaopatrzeniem restauracji spoczywa na barkach syna. Naveen, jak każdy brahmin, nie pije alkoholu, nie pali papierosów, nie je mięsa, ani jajek. Jedynym jego nastoletnim wybrykiem jest bhang safari, które urządza raz, czy dwa do roku z kolegami. Bhang to susz konopii indyjskiej, używany czasem w celu uzyskania innego stanu świadomości podczas uroczystości religijnych. Naveen i jego koledzy kupują po dwie porcje bhangu, jedną dla siebie, drugą dla wielbłąda i udają się na pustynię w poszukiwaniu przygód.
Bez bhangu, lecz w tym samym celu i my udaliśmy się na pustynię. Początkowy plan zakładał spędzenie kilku dni na pustyni, ale ze względu na stan zdrowia zdecydowaliśmy się okroić go do jednego dnia. Perspektywa nocy na pustyni przy ognisku i śpiewach poganiaczy była bardzo kusząca, ale odchorowywanie tego przez kolejny tydzień – nie.
Wyjechaliśmy dość wcześnie motorikszą w kierunku rodzinnej wioski Khety, organizatora safari. Znajdowała się ona już na terenie parku narodowego, który obejmuje dużą część Wielkiej Pustyni Thar. Wizyta w wiosce była raczej atrakcją dla mieszkających w niej dzieci, niż dla nas. Zostaliśmy szczelnie otoczeni przez gromadkę kilkudziesięciu szkrabów, które na zmianę domagały się to pieniędzy, to długopisów. Z tymi długopisami sprawa dość ciekawa – wszędzie w okolicy dzieci proszą o długopisy, a najczęściej, jak w przypadku tych z wioski Khety, nie chodzą do szkoły i nie umieją pisać.
Wielbłąd – przedziwne stworzenie! Ma ciekawsko-zafrasowany wyraz pyska, który dodatkowo nie pozostawia wątpliwości, że bhang nie jest wielbłądowi do szczęścia potrzebny. Kojarzony jest głównie z wytrzymałością i odpornością na głód i pragnienie, lecz dla ludzi pustyni ten pokraczny zwierz, w dotyku przypominający zmechaconego pluszaka, jest prawdziwym towarzyszem życia. Dzięki spokojnej, nawet trochę leniwej naturze wielbłąda podróżujący na jego grzbiecie turysta nie ma obaw, że garbaty środek transportu nagle wystrzeli jak z procy przed siebie, zostawiając zbędne, ludzkie obciążenie sponiewierane na ziemi, jak to czasem bywa z końmi. Sama podróż w siodle jest bardzo przyjemnym (na krótką metę) przeżyciem. Monotonne kołysanie wśród pustynnych krajobrazów wprowadza w medytacyjny nastrój, choć nieprzyzwyczajone do ciut koślawej pozycji nogi i plecy po kilku godzinach jazdy dają się we znaki. Kto widział reklamę Hawaii Chair, ten zrozumie, jak czuje się jeździec.
Pustynia. Zdajemy sobie sprawę, że taka jednodniowa, turystyczna przejażdżka nie uprawnia nas do rozpływania się w zachwytach nad pięknem i magnetyzmem pustynnego, nomadzkiego życia o jakim pisał Kazimierz Nowak, jednak to nasz dziewicze spotkanie z wielkim piaskiem na pewno urzekło nas i rozbudziło nasze pustynne apetyty. Panującą tam ciszę można porównać jedynie do tej spotykanej pośród wysokich, skalistych szczytów, gdzie jedynym uprawnionym do wydawania dźwięków jest wiatr. Na pustyni dołączają do wiatru podobnie nazywane odgłosy pracującego przewodu pokarmowego wielbłąda, którego niebywała wydajność wymusiła na nas napisanie tego zdania.
Zachód słońca na pustyni. Widok wielkiej, czerwonej kuli zanurzającej się powoli w otchłani złotego piasku poza oczywistym pięknem ma w sobie jakiś ładunek emocjonalny. Uważamy się za koneserów zachodów słońca, lecz nigdy wcześniej ten z pozoru powtarzalny widok nie wywołał w nas tak wyraźnej, dość melancholijnej świadomości, że oto końca dobiegła jakaś całość. Być może wynikało to z perspektywy zakończenia naszej pustynnej przygody.
Słów kilka o Jaisalmerze. Nad miastem góruje imponujący, jedenastowieczny fort z piaskowca, w obrębie którego koncentruje się życie miasta. Na zabudowania wewnątrz fortu składa się pałac maharadży, kilka świątyń (w tym koronkowo zdobiona świątynia dżainistyczna) i niezliczona ilość starych haveli poodzielanych wąskimi, kamiennymi uliczkami. Wszystkie zabudowania mają złoty, piaskowy kolor, co w połączeniu z panoramicznym widokiem na pustynię z prawie każdego domu składa się pozornie na idealną całość. Ideał byłby blisko, gdyby nie… I tu niestety lista jest długa. Wymienimy te najbardziej drażniące czynniki.
- Opieszałość i korupcja przy budowie kanalizacji w forcie spowodowały, że cały zabytkowy obszar zapada się, nie wspominając o ciągłym niedoborze wody i płynących ulicznymi rynsztokami ściekach.
- Ilość turystów przekracza znacznie punkt krytyczny, a lokalna ludność wykorzystuje to do granic. Co krok napotyka się sklep z dość nieustępliwym naganiaczem, nawet papier toaletowy ma swojego przedsklepowego reklamodawcę. Konieczność opędzania się od lawinowo napływających ofert sprzedaży wszystkiego skutecznie zabija romantyzm spaceru po forcie.
- Narzekanie na ilość krów i ich odchodów może nie przystoi turyście podróżującemu po Indiach, lecz gdy ilość odchodów nadaje miastu specyficzny zapach i sprawia, że kamienne podłoże staje się dziwnie miękkie, nie sposób nie zwrócić na to uwagi.
Ciekawostka: któregoś wieczora krowa bezceremonialnie wypróżniła się tuż przy progu restauracji. Naveen z radością zakomunikował, że z tego powodu następny dzień przyniesie pomyślność w interesach. Faktycznie, liczba gości do południa dwukrotnie przekroczyła średnią z poprzednich dni.
Druga ciekawostka: Na dworcu w Jaipurze po sześciu tygodniach podróży zobaczyliśmy w końcu rzekomo wszechobecne w Indiach szczury. Całkiem spora gromadka zajadała się śmieciami, które grubą warstwą pokrywają tory.

Zdjęcia z Radżastanu

Ten wpis został opublikowany w kategorii Indie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>