Im dłużej podróżujemy, tym więcej wiemy o podróżowaniu i pułapkach na nas zastawianych. Pierwsze przykazanie – nie ufaj rikszarzowi. Gdy tylko wysiedliśmy na dworcu w Ernakulam i poprosiliśmy o podwiezienie do portu, skąd chcieliśmy wsiąść na prom do Kochi, usłyszeliśmy, że prom prawie na pewno dziś nie kursuje, ale oczywiście za skromne 200 rupii możemy rikszą pojechać wprost do celu okrężną drogą przez długi most. Prom oczywiście kursował i kosztował nas oboje 5 rupii, chociaż Ewa musiała odstać swoje po bilety w typowej indyjskiej, „przytulanej” kolejce (patrz zdjęcia). Czasem istnieje podział na kolejki damskie i męskie, damskie są zazwyczaj krótsze.
W Kochi byliśmy tylko jeden dzień, więc w szybkim tempie zobaczyliśmy główne atrakcje – chińskie sieci rybackie, kilka kościołów, żydowską dzielnicę i jedno muzeum. Zjedliśmy także lody i prażone orzeszki na jakimś małym, lokalnym festiwalu.
Tym samym, wciąż kursującym promem wróciliśmy na stały ląd i wsiedliśmy w Nethravati Express, chcąc dostać się na północ, do Thalissery. Dziwną wydała nam się nagła zmiana peronu, na który miał przyjechać nasz pociąg, zdziwiło nas także to, że podczas jazdy wręczono nam ulotkę o Alleppey, które jest przecież na południe, a nie na północ. Wreszcie kiedy po trzech godzinach słońce zaczęło zachodzić po naszej prawej stronie, Rafał zapytał współpasażerów, czy na pewno jedziemy na północ. Nasze obawy okazały się słuszne – jechaliśmy w pociągu o nazwie Nethravati Express, ale pech chciał, że z Ernakulam o tej samej porze odjeżdżały dwa Nethravati Express w przeciwnych kierunkach i niestety wsiedliśmy w zły. Po jedenastu godzinach kombinowania i zmieniania pociągów o pierwszej w nocy wylądowaliśmy z powrotem w Ernakulam.
Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy szczęśliwie do Thalissery, gdzie oczekiwała nas znów rodzina Ranjitha. Dzięki ich opiece i domowej atmosferze szybko doszliśmy do siebie po niemal dobie spędzonej w pociągach. Przez trzy dni znów byliśmy nieustannie rozpieszczeni domowym jedzeniem i zabierani na wycieczki. Byliśmy na pikniku nad rzeką, a także odwiedziliśmy dość nietypową plażę zwaną driving beach. Piasek jest na niej tak mocno zbity, że zupełnie bez zapadania się można po nim jeździć samochodem. Anand, nasz najbliższy przyjaciel w rodzinie, niestety nie towarzyszył nam na wycieczkach. Podczas naszej wizyty miał umówione pierwsze spotkanie z dziewczyną, z którą może za kilka miesięcy weźmie ślub. Jego brat żartował, że jego brat nie chce jechać z nami na plażę, żeby się przypadkiem nie opalić przed spotkaniem. Mogło być w tym ziarnko prawdy – Azjaci cenią sobie jasna skórę na tyle, że wymieniają tę cechę wyglądu jako jedną z pierwszych w ogłoszeniach matrymonialnych.
W Thalissery spróbowaliśmy także ajurwedyjskiego masażu. Pewnego ranka rodzina zaprosiła dla nas masażystę. Na specjalnie wyrzeźbionym stole zostaliśmy po kolei wysmarowani wonnymi olejkami od stóp po końce włosów. Potem mogliśmy się umyć tylko przy pomocy proszku z cieciorki, który usunął olej tylko z powierzchni skóry, pozostawiając ją delikatną i dobrze nawilżoną . Masaż być bardzo przyjemnym doświadczeniem, choć aby w pełni odczuć jego dobroczynne działanie najlepiej poddawać się takiemu zabiegowi codziennie przez 14 dni.
W przeddzień naszego wyjazdu Ranjith poprosił nas, abyśmy ugotowali coś polskiego. Mieliśmy spory dylemat. Polska kuchnia mięsem stoi, a my mięsa nie jemy. Poza tym w Indiach potrawa bez chili właściwie nie ma racji bytu. Nawet do jajecznicy hojnie wkraja się ostre papryczki. Stwierdziliśmy więc, że w ramach przekąski zrobimy placki ziemniaczane na słodko – z gęstym jogurtem i cukrem. To był strzał w dziesiątkę – trzy kilogramy placków zniknęły jeszcze przed osiągnięciem temperatury pokojowej.
W przeddzień sylwestra żegnani na stacji przez rodzinę odjechaliśmy w stronę Goa – przed podróżą na daleką północ Indii mieliśmy jeszcze w planie odwiedzenie Kriszny.
Po przyjeździe do Patnem, tuż po zmroku, rozbiliśmy namiot na plaży żeby podreperować nieco zrujnowany świętami budżet. Kriszna i cała jego rodzina powitali nas bardzo serdecznie, czuliśmy się jakbyśmy wracali do swoich. Znów bhaji na śniadanie, zabawy z Pravinem, wylegiwanie się na znajomej plaży. W sylwestra Munnar (członek rodziny prowadzący restaurację) kupił fajerwerki za prawie dziesięć tysięcy rupii – tuż przed północą niebo jasno i kolorowo wskazywało, w której restauracji najhuczniej się świętuje. Dzięki przekupieniu policji tylko Munnar mógł sobie pozwolić na puszczanie muzyki do białego rana, mimo obowiązującej ciszy nocnej.
Kriszna zaprosił nas też jednego dnia na obiad do swojego domu. Usiedliśmy razem na macie na ziemi i zjedliśmy ryż z dwoma rodzajami curry. Czuliśmy się wyróżnieni, zwłaszcza zważywszy na to, że rodzina Kriszny nie należała do najbogatszych i zdawaliśmy sobie sprawę jakim wydatkiem dla nich jest przygotowanie dodatkowego obiadu. Ponadto przeproszono nas, że nie jemy z rodziną codziennie, gdyż zazwyczaj w domowym menu figuruje rybne curry, które nie jest potrawą wegetariańską.
3 stycznia pożegnaliśmy się z rodziną (nawet wymieniliśmy się zdjęciami) i zaczęliśmy naszą podróż w stronę nieznanych jeszcze Indii północnych.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).
Więcej wódy, mięsa i seksu. Poza tym jest ok, opowieści są ciekawe.
Właśnie usiadłam i zaczełam czytać wasze wpisy:) Opisując was jednym słowem to stwierdzam, że najlepsze słowo to bedzie to: PODZIWIAM WAS. Oby tak dalej:)
P.S Ewa jesteś bardzo podobna do Joanny Krupy. Przynajmniej na tych zdjeciach;) może ten klimat tak powoduje;p niewiem:)
czytam wszystko,trzymam kciuki.Zdjecia fantastyczne