Słowenia, Włochy – 5 heart hotel

ZDJĘCIA TUTAJ
Wisienkę na słoweńskim torcie zostawiliśmy na deser. Dzień przed wyjazdem z tego kraju odwiedziliśmy jaskinię w Postojnej. Ostatnią noc spędziliśmy natomiast w namiocie w sąsiedztwie trzech byków, którym najwyraźniej właściciel nie zapewnia wystarczająco rozrywek. Nasz obóz wzbudził wśród nich taką sensację, że na kilka minut zupełnie zarzuciły kręcenie mordami. Właścicielka terenu zaprosiła nas wieczorem na kompocik i ciasto, a żebyśmy o smaku kompotu nie zapomnieli, to dostaliśmy jeszcze słój tego nektaru bogów na drogę. Gdybyśmy nie byli twardzielami, wyjeżdżając ze Słowenii płakalibyśmy jak dzieci, już za nią tęskniąc.
Trzymając jednak fason, z uśmiechem na ustach wjechaliśmy do Włoch. Bardzo szybko okazało się, że była to dobra decyzja – po godzinie po przekroczeniu granicy okazało się, dlaczego nazywają ten kraj Słoneczną Italią; dowiedzieliśmy się także, gdzie figi rosną (i jak smakują prosto z drzewa). W naszych sercach rozlało się także błogie ciepło, gdy zauważyliśmy nagły spadek cen gnocchi, melonów, pesto, oliwek i mozarelli – te produkty na stałe wpisaliśmy do swojego jadłospisu.
Byliśmy nieco nieufni co do włoskiej gościnności i możliwości spania za dwa uśmiechy, ale jak się okazało – niepotrzebnie. W miejscowości San Giorgio di Nogaro właściciel winnicy co prawda nie upiekł nam ciasta, ani nie dał wora pomidorów, ale pozwolił bez problemu rozbić obóz pod winnym krzewem.
Następnego dnia na bardzo ruchliwej drodze dostaliśmy od tirowców porządną lekcję,aby zawsze mieć dobrą mapę. Balansując przez 90 kilometrów na białej linii między stalową barierą a pędzącymi wehikułami, przeklinaliśmy nieznajomość wiejskich dróg. Południowa dokładność także nie pomagała nam w oszacowaniu odległości od Wenecji – liczba kilometrów na przydrożnych tablicach to malała, to rosła, chociaż nie zmienialiśmy kierunku jazdy. Bogatsi o kilka siwych włosów wieczorem dotarliśmy do Mestre i padliśmy na poduszki, zbyt już zmęczeni, aby zwiedzać Wenecję czekającą za rogiem.
Nazajutrz jednak pełni nowych sił wyruszyliśmy na spotkanie z legendą. Żeńska część naszej wyprawy popadła w skrajny zachwyt, z którego po dziś dzień nie do końca się otrząsnęła. Swoim zwyczajem wchodziliśmy we wszystkie ciasne i ciemne uliczki; ta rozrywka oraz poszukiwania najlepszych gelato zajęły nam właściwie cały dzień. Korzystając z Internetu w hotelu ściągnęliśmy mapę Włoch, dzięki której już nigdy nie byliśmy w tym kraju skazani na główną drogę międzymiastową. Mapa powiodła nas przez małe dróżki i odkryła skarby włoskiej wsi – łypiące fioletem dzikie drzewa figowe i winne krzewy, bezkresne pola dojrzałych melonów, a także okazałych rozmiarów dworki oraz pałacyki. 30 sierpnia podczas wieczornych poszukiwań miejsca na kemping „za płotem u gospodarza” natrafiliśmy na rumuńską rodzinę, która urządziła nam kolejny festiwal gościnności – „5 heart hotel”, jak sami to określili. Gospodarz stwierdził, że jest zbyt wilgotno na spanie w namiocie, więc przygotował dla nas pokój z największym łóżkiem, jakie w życiu widzieliśmy, napoił nas winem i wraz ze swoją rodziną nakarmił rumuńskimi warzywnymi frykasami. W pakiecie dostaliśmy także wycieczkę po włościach, nocne rendez-vous z drzewem figowym, a rano ledwo otworzyliśmy oczy, a już piliśmy świeżą kawkę. Byliśmy zbyt nieśmiali, aby zapytać, czy możemy zostać u nich do końca życia, więc pojechaliśmy dalej.
Był to dzień 31 sierpnia, niedziela. Niedziela. Nie-otwieramy-sklepów-dziela. Dzień, w którym zobaczyliśmy dno żółtego wora z jedzeniem, w którym okazało się, że sjesta w dniu powszednim, to mały pikuś. Jedyne, na co można było liczyć tego strasznego dnia, to lody i kawa. Pizza na obiad? Zapomnij, nie we Włoszech! Ponoć (odwołując się do informacji na drzwiach) restauracje są czynne także rano, ale generalnie można odnieść wrażenie, że Włosi jedzą tylko pod osłoną nocy, kiedy my już śpimy (wstajemy o 6, więc żadnego czytania do późna). Dodatkowo zauważyliśmy, że poza niedzielą i sjestą wiele przybytków jest dodatkowo zamkniętych w wybranym dniu tygodnia – trafić na otwartą trattorię poza centrami turystycznymi to naprawdę wyzwanie. Nasz podziw dla ich szacunku do wolnego czasu osiągnął jednak szczyt, kiedy w poniedziałek rano od pana zapytanego o otwarty sklep usłyszeliśmy: „obawiam się, że sklepy są zamknięte, jest poniedziałek rano, możecie liczyć tylko na duży supermarket”. „Poniedziałek rano” w jego ustach zabrzmiał jak „pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia”. Stwierdzamy, że łatwo musi się żyć we Włoszech, skoro do życia wystarczy kilka rozrzuconych godzin pracy w tygodniu. Korzystaliśmy zatem z tego, co było otwarte – kawiarnie wydawały się być czynne cały czas, więc codziennie raczyliśmy się po obiedzie kawą, która nawet w przeliczeniu była tańsza niż w Polsce (obiło nam się o uszy, że Polska jest krajem z najdroższą filiżanką czarnej w Europie).
Rumuńska rodzina we Frasamelle wysoko zawiesiła poprzeczkę włoskim gospodarzom, ale chociaż nic podobnego nas już we Włoszech nie spotkało, to i tak narzekać nie możemy. W Ghisolo spaliśmy na obfitującej w czterolistne koniczynki polance pod zabytkowym gospodarstwem, w Viacomunie pod kościołem, natomiast w Campalle za stodołą przemiłego pana, który sam zaproponował to miejsce mimo tego, że poprosiliśmy tylko o wodę. Po zmroku nasz obóz odwiedził sąsiad gospodarza, który zaprosił nas na świeżą, domową pizzę z pieca. Możecie sobie tylko wyobrazić, na jaką próbę wystawiono nasz wegetarianizm, gdy w odpowiedzi na pytanie, czy pizza jest bez mięsa usłyszeliśmy: „niestety z szynką”.
Sąsiad okazał się być także kolarzem i poinformował nas, że jutro czeka nas tylko kilka podjazdów, a potem już tylko zjazd do morza. Zapomniał tylko wspomnieć, że będą to podjazdy tak strome, że i pięć dodatkowych biegów mogłoby nie wystarczyć. Pękające kolana, przerost łydek i wybuchające uda – takie widoki dręczyły naszą wyobraźnię w trakcie zmagań. Na szczycie czekała na nas kapliczka, przy której pożarliśmy niemal nie gryząc czekoladę z orzechami i przez długi czas delektowaliśmy się wybornym widokiem, na który w pełni zasłużyliśmy. W oddali migotało już morze, ciepła toń, do której prowadziła długa serpentyna – nagroda po wspinaczce. Niczym na cichobieżnych motorach, bez pedałowania zjechaliśmy o 600 m n.p.m. niżej i zostawiwszy rowery u pani sprzedającej hot-dogi wbiegliśmy w rozkosznie lazurowe fale. W nagrodę za wyczyn dojazdu od morza do morza na rowerze postanowiliśmy urządzić sobie mały przystanek w nadmorskiej miejscowości Spotorno, ale o tym już w następnym odcinku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Słowenia, Włochy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Słowenia, Włochy – 5 heart hotel

  1. dziadek pisze:

    Kapitalne zdjecia i komentarze bardzo trafne.

Odpowiedz na „dziadekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>