Stolica Nepalu objawiła nam się jako przeogromne centrum handlowe – kilometrami ciągną się ciasne uliczki wypchane po brzegi sklepami z puchowymi kurtkami, butami trekkingowymi, śpiworami, termiczną bielizną i wszystkim, co tylko wybierający się w góry turysta może sobie wymarzyć. Króluje niepodzielnie marka The North Face, przy czym w dobrej promocji kurtkę z membraną można kupić już od 1500 rupii (około 60 zł). Każdy Nepalczyk w Katmandu ma puchową, markową kurtkę, obowiązkowo do niej równie markowe buty i inne akcesoria.
Na szczęście buty i kurtki kupiliśmy jeszcze w Polsce, więc w ramach przygotowań do trekkingu zaopatrzyliśmy się tylko w wełniane skarpety, czapki i rękawiczki (co prawda bez imponujących metek, ale także wyrabiane lokalnie). Połasiliśmy się jeszcze na oszałamiająco tanią kuchenkę benzynową; ta niestety po jednym zagotowaniu wody na herbatę nie nadawała się już zupełnie do użytku. Po dłuższych pertraktacjach (zjawisko paragonu czy niezbywalne prawo do zwrotu zakupu w ciągu dwóch tygodni nie istnieją) udało nam się zwrócić bubel bez straty pieniędzy.
Do zdecydowanie udanych zakupów zaliczamy natomiast te, które robiliśmy codziennie rano w okolicznych „spożywczakach”. Odkryliśmy bowiem pewnego dnia ukryty w ciemnej uliczce, z dala od turystycznych szlaków sklep z serem – najważniejszym, brakującym składnikiem układanki kanapkowej, którego próżno było szukać w Indiach. Od tego dnia jedliśmy śniadania iście królewskie ( i polskie) w postaci kanapek z sałatą, serem, pomidorem, ogórkiem i nawet, uwaga, uwaga, szczypiorkiem. Jak trzeba cenić takie łakocie ten tylko się dowie, kto przez kilka ładnych tygodni zmuszany był jeść na śniadanie makaron, ryż lub inne dziwne, indyjskie smażone wynalazki.
Prócz zakupowego szału przeżyliśmy jeszcze w Katmandu coś wyjątkowego, lokalnego i autentycznego. Na przełomie 2 i 3 marca, zarówno w Indiach jak i Nepalu, świętuje się Maha Siwaratri – „rocznicę” małżeństwa Bogów Siwy i Parvati. Małe dzieci chodzą wówczas od sklepu do sklepu śpiewając religijne piosenki w nadziei na otrzymanie skromnych datków. W świątyni Pashupatinath w stolicy odbywa się natomiast ogromne zgromadzenie – dziesiątki (niektóre źródła mówią nawet o setkach) tysięcy wyznawców świętują na wiele sposobów. Skalę wydarzenia można porównać do europejskiego sylwestra – tłumy gromadzą się na ogromnym placu, w Pashupatinath brakowało tylko fajerwerków. Siwa nie stronił od zabawy, więc tej nocy wyznawcy hinduizmu także nie stronili, oczywiście w ramach hołdu składanego Bogu. Co chwila mijaliśmy tak zwanych Baba – mężczyzn, których w Polsce uznanoby za życiowych nieudaczników, obdartusów i narkomanów, a którzy przez hinduistów są poważani jako osoby niemal święte. Poznać ich można po pomarańczowym ubiorze, upiętych dredach, kolorowych malowidłach na twarzy, dymiącej się fajeczce z haszyszem w dłoni i mamrotanych pod nosem mantrach. Taki Baba utrzymuje się z żebrania, czasem też błogosławi dotykając głowy delikwenta, za co warto uiścić skromny bakszysz. Podczas święta Siwaratri każdy przechodzący Baba witany jest przez grupki młodych salwami radosnych krzyków. Prawdopodobnie ich radość spotęgowana była przez wypaloną uprzednio marihuanę, która, jak twierdziło wielu zakonspirowanych ulicznych dealerów, była tej nocy legalna. Policji nie pytaliśmy o zdanie, ale sposób, w jaki ów specyfik chciano nam sprzedać mógł świadczyć o tym, że jednak trzeba się z nim ukrywać jak co dzień.
Do głównej świątyni nie mieliśmy wstępu jako nie-hinduiści, mogliśmy jedynie obserwować przerażająco długą kolejkę chętnych do złożenia swoich ofiar w środku. Każdy zdejmował obuwie gdzie popadnie po drodze (do świątyni wchodzi się boso), więc co jakiś czas napotykało się stosy bezpańskich butów, które już zapewne nigdy do swych właścicieli nie wrócą. Ogólny chaos potęgowały grupy ludzi śpiewających i tańczących i krzyczący sprzedawcy dewocjonaliów i jedzenia, do tego w powietrzu unosił się zapach kadzideł i dym z kopców, na których palono zwłoki. Teren otaczający świątynię był ogromny i dopiero kiedy weszliśmy na okoliczne wzgórze zobaczyliśmy, jak wielu ludzi przybyło do Pashupatinath – tłum był dosłownie wszędzie w zasięgu wzroku aż po horyzont, wciskał się w każdy zakamarek. Już po północy powoli zaczęliśmy wracać w stronę hotelu. Wstąpiliśmy jeszcze do jednej z wielu tej nocy otwartych jadłodajni na tutejszą odmianę pączków – wszak z wybiciem godziny dwunastej rozpoczął się polski Tłusty Czwartek i musieliśmy i to święto uczcić w odpowiedni sposób. Nepalski pączek w formie większego obwarzanka z pączkowego ciasta nie umywał się jednak do naszego, ciepłego jeszcze, pączka z dżemem różanym, którego z sentymentem wspominaliśmy tej nocy z Sebastianem i Pawłem.
Po Siwaratri nie mieliśmy już po co dłużej zostawać w niezbyt atrakcyjnym (nie licząc sera) Katmandu, więc odkrywając, jak łatwym i przyjemnym sposobem podróżowania w Nepalu jest autostop ruszyliśmy za jeden uśmiech do Pokhary na spotkanie z Himalajami.
Wyszukiwanie
Lubisz to na Facebooku?
-
Nowe wpisy
Kategorie
Archiwum
Linki
- Galeria Picasa Galeria naszych zdjęć w serwisie Picasa
- Minimalmedia Galeria fotoobrazów, w której będzie można kupić nasze zdjęcia (strona w budowie).
Ewunia,Rafał… Wasze opowieści czyta się jak najlepszą książkę. Wielkie buziaki