Polska, Słowacja i Węgry – po pachnących drogach w stronę puszty

Do Przemyśla dotarliśmy trochę szybciej niż planowaliśmy, więc musieliśmy jedną noc przeczekać w schronisku młodzieżowym, zanim nasza gospodyni z Couchsurfingu, Magda, mogła nas przyjąć. I dobrze się stało – poranne pobudki o godzinie 6-7 i wielogodzinne pedałowanie skutecznie uniemożliwiało nam wysypianie się – teraz nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Nieśmiałe promienie słońca otworzyły nasze powieki dopiero koło godziny 10, w buzi charakterystyczny smak wyspania. Po tak pięknym początku dnia było już tylko lepiej, dzięki gościnności i uczynności Magdy, jej brata Kuby i ich superpozytywnej mamy. Konkurs bycia dla nas miłym trwa w najlepsze – wystawne kolacje (np. hreczniaki, czyli kotlety z kaszy gryczanej, popijane dereniówką), ekskluzywne zwiedzanie niedostępnego dla innych (z powodu remontu) przemyskiego zamku itp. Jeden z wieczorów zakończyliśmy degustacją piw regionalnych nad brzegiem Sanu. Ten nielegalny w naszym kraju proceder zwany jest Sanówką.

Przemyśl to pięknie położone na wzgórzach miasto pełne uroku. Wszyscy byliśmy zdziwieni, że w tak małym miasteczku (65 tysięcy mieszkańców) tyle jest wielkomiejskości zarówno w architekturze, jak i samej jego atmosferze.

Przemyśl chyba też nas polubił i nie chciał żebyśmy wyjeżdżali. Spakowani w pełnym rynsztunku wyruszyliśmy w stronę Słowacji i po przejechaniu 5 km w ulewnym deszczu i temperaturze 10 stopni zmuszeni byliśmy zostać jeszcze jedną noc, by po uzupełnieniu bagażu o ciepłe ubrania wyruszyć dopiero dnia następnego. W strugach deszczu dotarliśmy do zamku w Krasiczynie. W tych murach zapisana jest historia wielu kluczowych dla Polski wydarzeń. Nocowało w nim czterech królów Polski; Jan Kazimierz nawet osobiście sadził niektóre z orientalnych drzew w zamkowym parku. Znajdował się on w rękach tak znakomitych polskich rodów jak Krasiccy, Sapiehowie czy Potoccy. Niestety, podczas wojny został praktycznie w całości rozgrabiony i zniszczony przez żołnierzy rosyjskich, a po wojnie był niedbale konserwowany (jeden z właścicieli, firma FSO, zalała przez przypadek betonem sekretne, podziemne przejście) i od dwudziestu lat konserwatorzy dwoją się i troją, by przywrócić mu dawne oblicze.
W zamku trafiliśmy na ciekawy kąsek dla amatorów literatury podróżniczej – książkę „Lasy Ituri”. W niej to Leon Xiążę Sapieha, jeden z właścicieli zamku w Krasiczynie, opisuje swoje wyprawy na tereny Konga Belgijskiego, gdzie rodzina Sapiehów posiadała plantacje kawy. Bardzo ciekawe zestawienie tworzy ta książka ze wspomnieniami Kazimierza Nowaka. Obie podróże rozpoczęły się w końcu lat dwudziestych minionego stulecia, ale jakże odmienne były to style podróżowania – Xiążę Sapieha z toną (!) bagażu i tabunem służących przemierzał w lektyce Kongo, Kazimierz Nowak w tych samych stronach samotnie przedzierał się rowerem nierzadko bez wystarczających zapasów wody i żywności. Różne jest także nastawienie autorów do miejscowej ludności – u Nowaka widać pełne szacunku, czasem nawet podziwu, nastawienie do tubylców, przez które od czasu do czasu przebija charakterystyczny dla tamtych czasów brak politycznej poprawności; Sapieha zaś bez wahania nazywa czarnego człowieka dzikusem i dziwi się, że fabryki oleju palmowego zapewniają swoim niewolnikom dach nad głową i opiekę medyczną. Wartość poznawcza obu wspomnień jest znacznie większa po ich porównaniu.

Góry. Właściwie dwa dni zajęło nam pokonanie gór i nie było źle. Jeden kilkunastokilometrowy podjazd dał nam przedsmak tego, co czeka nas w Serbii, Czarnogórze i Albanii. Rower załadowany do granic możliwości wolno wtacza się na wzniesienia, przydałoby się jeszcze kilka lżejszych przerzutek. Łatwo jednak zdobyć siłę na każde następne naciśnięcie na pedał, gdy wiadomo, że gdzieś, za kilka kilometrów dominować będą zjazdy i „za darmo” połykać będziemy kolejne kilometry. Po przekroczeniu Słowackiej granicy właściwie jechaliśmy już tylko w dół. Rower sam ciągnął na południe, a my biernie obserwowaliśmy przemijający szybko krajobraz i chłodziliśmy rozgrzane ze zmęczenia ciała w podmuchach wiatru.

Całą Słowację z północy na południe przemierzyliśmy zaledwie w dwa dni, więc niewiele poza malowniczymi górskimi krajobrazami zobaczyliśmy. Wypiliśmy jednak słowackie piwo i spróbowaliśmy smażonego sera także pobyt uznajemy za zaliczony. Kilka luźnych spostrzeżeń:
1) liczba Romów w odwiedzanych przez nas rejonach znacznie przekracza średnią dla Słowacji
(oficjalnie 2 procent ludności) – mieliśmy wrażenie, ze co najmniej co trzecie gospodarstwo domowe to gospodarstwo romskie. Słowacy (przez nas spotkani) raczej Romom nie ufają. Domostwa poogradzane, psy pospuszczane z łańcuchów. Przynajmniej psy na tym wszystkim korzystają.
2) przy drogach rośnie tyle jabłoni, że mamy wrażenie, że reguluje to jakaś państwowa ustawa. Jabłka, nawiasem mówiąc, pyszne.
3) drogi w Słowacji to dla rowerzysty miła odmiana po drogach polskich. Okazuje się, że można w podobnym klimacie drogę tak zbudować (lub konserwować), aby była równiutka i pachnąca (jabłuszkami).
Najważniejszym spostrzeżeniem było jednak to, że Słowacy też biorą udział w konkursie! Trafiliśmy pewnego wieczora do wioski Malcice. Przy samym wjeździe Rafał zwrócił uwagę na niebieski dom i zaproponował, abyśmy spytali gospodarzy o możliwość przenocowania. Postanowiliśmy jednak najpierw postąpić zgodnie z naszą wycieczkową tradycją i zapytać w kościele. Ksiądz akurat prowadził mszę, więc poprosiliśmy w sąsiadującym gospodarstwie o możliwość rozbicia namiotu. Gospodyni była troszkę niechętna do momentu, gdy dowiedziała się, że przebyliśmy na rowerach już ponad tysiąc kilometrów i mamy zamiar jechać jeszcze spory kawałek. Chyba poczuła, że ma szansę stać się częścią czegoś wyjątkowego i ochoczo wskazała nam do rozbicia miejsce przy starej cerkiewnej szkole. W międzyczasie skończyła się msza. Nie rozbiliśmy jeszcze namiotów i obserwowaliśmy ludzi opuszczających kościół w oczekiwaniu na lepszą możliwość, której nadejście prognozował Rafał. Wtem zatrzymała się przy nas starsza pani i zapytała, czy wpadniemy do niej na kawę. Wiemy, że niegrzecznie jest odmawiać, więc powiedzieliśmy, że owszem wpadniemy, ale na herbatę, bo na kawę za późno. Staruszka zaprowadziła nas do niebieskiego domu, który rzucił nam się w oczy na początku wsi. Tam zaopiekowali się nami mąż i syn owej kobiety, racząc nas (w kolejności występowania) śliwowicą, śliwkami, gołąbkami (odmówiliśmy, mimo że nie ładnie, bo były z mięsem), kanapkami z pomidorami, śliwowicą, kanapkami z papryką, śliwowicą i herbatą. Gdy już czuliśmy, że następna porcja śliwowicy uniemożliwi nam sprawne przedostanie się do zostawionych przy cerkiewnej szkole rowerów, wstaliśmy i dziękując, zaczęliśmy opuszczać posesję. Natychmiast otrzymaliśmy propozycję rozbicia namiotu w ogródku i skorzystania ze wszelkich udogodnień domu. I stało się, niebieski dom okazał się naszym przeznaczeniem, lepsza możliwość spadła z nieba, a Rafał został wycieczkowym wróżbitą.
Gdy wróciliśmy po rowery zastaliśmy przygotowane dla nas materace i wygrabiony w celu rozbicia namiotów teren pod szkołą. Do tego ławkę, na której ułożono niedbale pozostawione przez nas wcześniej jedzenie. Serce nam się krajało, gdy musieliśmy powiedzieć gospodyni, która tak się starała, że spać będziemy jednak przy niebieskim domu… ludzie są po prostu zbyt mili :) . Z rodziną z niebieskiego domu zjedliśmy rano wspólne śniadanie, dostaliśmy następnie na drogę dwie siatki pomidorów, papryk, gruszek, jabłek i śliwek. Kilka pamiątkowych zdjęć i pożegnanie jak z najlepszymi znajomymi. Właśnie dla takich chwil warto pojechać na rowerze do Malcic – miejsca, o którym wzmianki nie ma na pewno w żadnym przewodniku.
Już następnego dnia przybijaliśmy sobie piątki za przekroczenie kolejnej granicy. Węgry od początku nas rozpieszczały – fantastyczna ścieżka rowerowa wzdłuż głównej szosy praktycznie do samego miejsca pierwszego noclegu. Oj tak, Panie i Panowie, Węgry rowerami stoją (a właściwie jadą) – ścieżki rowerowe w każdej miejscowości, parkingi dla rowerów przy każdym sklepie, urzędzie, szkole, sklepy z częściami i fachowiec od roweru w co drugiej wiosce, a do tego kraj poza nielicznymi wyjątkami płaski jak stół. Czego chcieć więcej?
Po krótkiej wizycie w przepełnionym turystami Tokaju, gdzie nie omieszkaliśmy spróbować pysznego białego wina, ruszyliśmy w stronę puszty. Węgierska wielka równina była jednym z miejsc, które od dawna planowaliśmy odwiedzić. Dla wielbicieli zróżnicowanych krajobrazów jest tam niewiele atrakcji, ale nas patrzenie w dal na bezkresne łąki uspokajało i pomagało w odzyskaniu wewnętrznego, medytacyjnego spokoju. Nie mieliśmy pojęcia, że tak wielki jest to obszar, że od momentu wpłynięcia rowerem na suchego przestwór oceanu przez setki kilometrów będziemy oglądać jego toń. Nawet miejscowości rozsiane dużo rzadziej niż w Polsce czy Słowacji jakoś skrzętnie poukrywane są wśród nielicznych drzew puszty i nie widać ich nawet z odległości kilometra. Uczucie pustki i wrażenie nieskończoności przywołały nam na myśl fotorealistyczne obrazy poznanego w Malezji artysty Chen Wei Meng (polecamy gorąco ludziom znajdującym piękno w monotonnych, bezludnych krajobrazach).
Jedną z najciekawszych nocy od początku wyprawy była ta właśnie spędzona na stepie. Rozbiliśmy namiot w miejscu, gdzie wokół (poza jednym domostwem) widać było tylko bezkres traw. Gdy zaszło słońce, z pomocą gąbki i litra wody na osobę wzięliśmy najpyszniejszą kąpiel w naszym życiu – tak jak nas Pan Bóg stworzył pod niebem, na którym więcej gwiazd już by się nie zmieściło. Człowiek miastowy nie zna takiego nieba albo widzi je od święta. Jakże bogatsze życie mają ci, którzy co noc spotykają się z ogromem Wszechświata. Step i gwiazdy kusiły na tyle, że namioty przez noc pozostały puste, a my chrapaliśmy przykryci pierzyną z gwiazd, mając za poduszkę łono Matki Natury.

W drodze do Szegedu Polacy postanowili przypomnieć, że w konkursie bycia miłym dla nas liczą na wysoką lokatę. Nie mogliśmy znaleźć żadnego noclegu w rozsądnej (dla nas) cenie i trochę bezradnie kręciliśmy się po mieście. Na parkingu zobaczyliśmy ponad 20 samochodów z toruńskimi rejestracjami. Okazało się, ze Geofizyka Toruń prowadzi tam badania geologiczne i mają w swoich szeregach wspaniałą panią tłumaczkę, która wyprosiła o przydzielenie nam (niedostępnego dla nas wcześniej) pokoju w promocyjnej cenie i objęła nas matczyną opieką. Oj ciężko będzie z werdyktem w konkursie…

Informacja: z Przemyśla zrobiliśmy sobie wycieczkę do Lwowa (autobusem), a z Debreczyna do Budapesztu (pociągiem) i było fajnie, ale jakoś więcej o tym nie napisaliśmy.:)

Zdjęcia

Ten wpis został opublikowany w kategorii Polska, Słowacja, Węgry. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>