Nepal – miejsce narodzin Buddy

Po dniu spędzonym w ciasnych autobusach, z których po kilku godzinach wyboistej jazdy wysiada się z poobijanymi kolanami od twardego oparcia siedzenia z przodu dotarliśmy wymęczeni, już po zmroku, do bramy z napisem „Welcome to Nepal”. W biurze celnym po nepalskiej stronie zostaliśmy poinformowani, że nie podbiliśmy paszportów po indyjskiej stronie i musimy wrócić kilkaset metrów. Nie wdając się w szczegóły – spacerowaliśmy dłuższy czas po długiej, nieoświetlonej ulicy dzielącej Indie i Nepal poszukując ukrytej granicy administracyjnej. Gdybyśmy tylko chcieli moglibyśmy przenieść w naszych wielkich plecakach tonę narkotyków i pięciu nielegalnych imigrantów w którąkolwiek ze stron.
Noc spędziliśmy w obskurnym hoteliku tuż przy granicy i następnego ranka wyruszyliśmy do Lumbini, miejsca narodzin jednej z najważniejszych osób, jakie kiedykolwiek przyszły na ten świat, Sidarthy Gotamy, czyli Buddy.
Pierwsze wrażenia po wjeździe z Indii do Nepalu? Myśleliśmy, że tuż za granicą będzie widać ogromne, ośnieżone góry, ale niestety okolice Lumbini były płaskie jak stół. Ludzie wydali nam się jakby piękniejsi, bardziej uśmiechnięci, nawet pomimo tego, że Indusów nie postrzegaliśmy jako brzydkich, czy smutnych. Indusi jednak często na uśmiech odpowiadali jedynie charakterystycznym kiwnięciem głowy, Nepalczycy natomiast niezmiennie rozpromieniają całą twarz. Mile zaskoczyły nas także ceny: wszystko było o około jedną trzecią tańsze, niż w i tak już tanich Indiach.
Rafał pierwsze dni w Nepalu spędził odchorowując przywiezioną zapewne jeszcze z Indii biegunkę. Mieliśmy nawet w pokoju telewizor, jednak włączanie go mijało się z celem. Zawsze przed końcem jakiegokolwiek filmu kończyła się elektryczność – dostarczana w przeróżnych porach, regułą była tylko nieobecność prądu w gniazdku po godzinie 21.
Zagadką było dla nas, skąd Lumbińczycy wiedzieli dokładnie, o której godzinie prąd zostanie włączony i wyłączony (zwłaszcza, że codziennie odbywało się to o innej porze).
W końcu, po kilku dniach o ryżu i gorzkiej herbacie Rafał wrócił do zdrowia i pojechaliśmy na przejażdżkę rowerową do wspomnianego już miejsca narodzin Buddy. Ruiny tego budynku obudowane zostały halą, w której po wyznaczonej ścieżce spaceruje się pod czujnym okiem strażników z karabinami. Specjalnie oznaczony jest kamień, na którym przyszedł na świat Budda. Nie mieliśmy niestety możliwości skupić się tam ani na chwilę, czy poczuć energii tego miejsca. Hałaśliwe pielgrzymki nic nie robiły sobie z nakazu zachowania ciszy w tym wyjątkowym miejscu, ponadto gdy tylko pochyliliśmy się nad wspomnianym kamieniem, zaraz poczuliśmy na karkach oddechy azjatów ignorujących naszą przestrzeń intymną, niecierpliwych zobaczenia owego kamienia jak najprędzej. Zdecydowanie więcej radości przyniosło nam jeżdżenie na rowerach po ogromnym kompleksie świątyń znajdujących się w pobliżu. Swoje zakony założyli tam buddyści z wielu krajów, m.in. z Birmy, Tajlandii czy Niemiec.
Z Lumbini ruszyliśmy do Katmandu, gdzie już czekali na nas koledzy z Polski poznani w Kalkucie.

Pierwsza, malutka porcyjka zdjęć z Nepalu

Opublikowano Nepal | Skomentuj

Indie – luźne spostrzeżenia i próba podsumowania

Przez ostatnie miesiące opisywaliśmy głównie nasze przeżycia, ubarwiając je (mamy nadzieję) od czasu do czasu jakąś ciekawostką. Wybraliśmy właśnie taką formę podróżniczego bloga, jednak nie zapominamy, że nasze przeżycia są jedynie drobnym puzzelkiem wyciągniętym w sposób losowy z indyjskiej układanki. Różnorodność naszych przeżyć pewnie w małym stopniu odzwierciedla niewyobrażalną różnorodność indyjskiego kraju, ale postanowiliśmy opisy tych przeżyć uzupełnić obserwacjami dotyczącymi kilku najbardziej rzucających się w oczy, typowych dla Indii zjawisk.

1. Mega firmy. Ma się wrażenie, że wszystkie produkty i usługi dostępne na indyjskim rynku dostarczane są przez jedną z kilku gigantycznych firm, takich jak Tata, Reliance, czy Kingfisher. Dla przykładu, koncern Tata Group zrzesza 99 firm obecnych we wszystkich prawie sektorach gospodarki, między innymi w branży motoryzacyjnej (Tata Sons jest największym na świecie prywatnym producentem aut, właścicielem takich marek, jak Jaguar czy Land Rover), metalurgicznej, telekomunikacyjnej, spożywczej etc. Samochody, biżuteria, herbata (firma Tata Tea jest właścicielem popularnej w Polsce marki Tetley), telefonia komórkowa… Wymyśl rzecz – Tata na pewno to produkuje.

2. Krowy. Zwykło się mówić, że są święte. W istocie są szanowane jako jedno z wcieleń boga Sziwy, ale nazywanie ich świętymi to lekkie nadużycie. Krowy nie są obiektami kultu, choć polska łaciata na pewno indyjskiej kuzynce życia zazdrości. Krowy chodzą wolne, są dokarmiane przez ludzi (również pośrednio przez tony śmieci wyrzucane na ulicę) i przede wszystkim umierają śmiercią naturalną. W naszych relacjach zdarzało nam się narzekać na męczącą obecność krów i ich odchodów w miastach, ale nie mamy problemu z oceną, który świat jest bardziej normalny – ten opisany wyżej, czy ten, w którym w ciasnych klatkach, faszerowane antybiotykami krowy czekają na wyrok śmierci wydany przez klienta restauracji czy sklepu spożywczego. Wybaczcie wegetariańską propagandę.:)

3. Kiwanie głową. Ponoć w komunikacji część niewerbalna komunikatu jest dużo istotniejsza, niż wypowiadane słowa. I bądź tu mądry i zrozum Indusa, którego repertuar skinięć i kiwnięć głowy zawiera tylko jedną pozycję – powolne kiwanie głową na boki tak, że broda i czubek głowy na zmianę wychylają się to w prawą, to w lewą stronę (w naszej kulturze ten gest mógłby zostać odebrany jako znacznie przerysowane wahanie się). A co Indus wykonujący głową ten swoisty „taniec kobry” ma na myśli? Otóż tego do końca nie wiadomo, bo zależy to od kontekstu. Z reguły oznacza to przytaknięcie, potwierdzenie, lub pokazanie, że się słucha i rozumie swojego rozmówcę, ale jest to również sposób odwzajemniania uśmiechu, okazania szacunku, a nawet (uwaga, uwaga!) zaprzeczania. Bardzo często zdarzają się sytuacje, w których z powodu bariery językowej jedynym komunikatem zwrotnym na zadane pytanie było opisane wcześniej kiwanie głową, najczęściej poprzedzone splunięciem (w Indiach żucie tytoniu lub betelu jest prawie tak popularne, jak wąsy u mężczyzn). Minusem takiej komunikacji jest nieosiągnięte porozumienie, do plusów zaliczyć należy możliwą dzięki temu swobodę interpretacji.:)

4. A co tam, panie, w polityce? Sytuacja społeczno-polityczna w Indiach daleka jest od ideału. Narastające konflikty na tle etnicznym i religijnym spowodowały znaczny wzrost tendencji ekstremistycznych. I tak, na przykład w Kerali, partia komunistyczna (RSS) i nacjonalistyczna partia hinduistyczna (CPI-M) nawzajem mordują swoich przedstawicieli na masową skalę. Wiadomą rzeczą jest, że tego typu konflikt sam się napędza i z jego oczywistych, fatalnych dla całego kraju konsekwencji zdaje sobie sprawę chyba każdy, poza jego uczestnikami.

5. Muzułmanie. Według każdego Hindusa, z którym ten temat poruszaliśmy, przyrost naturalny wśród muzułmańskiej ludności jest dużym problemem. Jak wiadomo, Indie w bardzo szybkim tempie doganiają pod względem liczby ludności Chiny, które znacznie ograniczyły przyrost naturalny. Okazuje się, że te armie bobasów przychodzące na świat w indyjskich szpitalach pochodzą głównie z rodzin muzułmańskich. Hinduski model rodziny to 2+2 (czasem +3), natomiast ludność muzułmańska preferuje model 1+4+10 (jeden mąż, cztery żony i dziesięcioro dzieci). Jeśli ta tendencja zostanie utrzymana, za kilkadziesiąt lat (a może szybciej) większość obywateli Indii będzie wyznawcami Allaha, co wywołuje u Hindusów poczucie zagrożenia. Powszechna jest opinia, że muzułmanie nie posyłają swoich dzieci do szkół i nie dbają o ich wychowanie. Otwarcie przyznajemy, że znamy opinię tylko jednej strony. Mimo starań, nie udało nam się zamieszkać u żadnej muzułmańskiej rodziny.

6. Pociągi. Wszędzie w Indiach, oczywiście poza Andamanami, w nocy słychać przejeżdżające pociągi. Indyjska sieć kolejowa jest czwartą co do wielkości na świecie, a o spółce kolejowej Indian Rail (indyjskie PKP) mówi się, że to największy na świecie pracodawca (zatrudnia 1,6 miliona osób). Podróż pociągiem po Indiach to przygoda sama w sobie, a fakt, że można przemierzyć ten gigantyczny kraj z północy na samo południe w zaledwie 60 godzin bez przesiadania się świadczy o poziomie rozwoju tamtejszej kolei. Oczywiście nie zapominajmy, że jesteśmy w Indiach – pociągi są brudne, często się spóźniają, ale to, że cała ta sieć działa w miarę sprawnie jest już i tak wielkim osiągnięciem. Podobno zaledwie 8% Hindusów korzysta z pociągów. Nie chce się wierzyć, biorąc pod uwagę ścisk w rekordowej długości pociągach i fakt, że bilet trzeba rezerwować czasem z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Wydaje się, że nawet, gdyby dodatkowe 2% Hindusów nagle zechciało podróżować pociągami, cały system kolei stanąłby z powodu przeciążenia.

Ciekawostka: rozwinięta sieć kolei powoduje, że najczęściej wybieranym przez indyjskich samobójców sposobem odbierania sobie życia jest ten wybrany przez Wokulskiego. W Kerali (stanie z największą liczbą samobójstw) zjawisko to jest przerażająco częste. Codziennie prasa informuje o kilku przypadkach rzucenia się pod pociąg.

7. Korupcja. Dżuma państw rozwijających się. W Indiach z tą plagą nikt nie może sobie poradzić. Korupcja obecna jest na każdym szczeblu – przy drobnych drogowych wykroczeniach i wielomilionowych zamówieniach publicznych. Hindusi mówią, że na jedną rupię wydaną z podatków obywateli zaledwie jeden pajs (jedna setna) wykorzystywana jest na cele publiczne. Reszta tonie w morzu korupcji.

8. Brud. Indie bez wątpienia są najbrudniejszym krajem, w jakim byliśmy. Poziom zaśmiecenia przekracza wszelkie granice. Ocean plastikowych odpadów (tylko to nie jest zjadane przez krowy) zalewa indyjskie miasta i wsie. Powód? Jakaś przedziwna mentalność Hindusów, którzy bardzo dbają o porządek we własnym obejściu, ale tuż za płotem domu bez wahania wyrzucą śmieć na ziemię. Kilkadziesiąt lat temu wszystkie używane materiały były biodegradowalne (talerze z liścia bananowca, gliniane kubki itp.) i to przyzwyczajenie, że wszystko można bez wahania wyrzucić za siebie lub przez okno pociągu dziwnie u Indusów pozostało, choć minęło już chyba wystarczająco dużo czasu, żeby zobaczyć, że plastik się nie rozkłada.

9. Kasty. System kastowy był prawnie usankcjonowanym sposobem dzielenia ludzi na lepszych i gorszych (a właściwie czystszych i mniej czystych) ze względu na pochodzenie. Był? Niby został oficjalnie zniesiony w po uzyskaniu przez Indie niepodległości w 1947 roku, ale wciąż funkcjonuje w życiu społecznym. Może nie na taką skalę jak kiedyś, gdy człowiek z niższej kasty nie mógł znaleźć się na drodze brahmina, ale nie raz byliśmy świadkami kastowych pozostałości. W Waranasi na przykład widzieliśmy drobną stłuczkę w ruchu drogowym. Prowadzący rikszę, w której siedzieliśmy, delikatnie (na tyle delikatnie, że słowo stłuczka wydaje się nadużyciem) dotknął zderzaka samochodu jadącego przed nami. Kierowca samochodu wysiadł (Brahmin – widać było po charakterystycznym małym kitku z tyłu głowy) i bezceremonialnie zaczął otwartą dłonią okładać po twarzy naszego kierowcę, który ani przez chwile nie zaprotestował. Świadkowie zdarzenia również nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego…
Rząd co prawda prowadzi politykę wyrównywania szans, ale wyrównywanie w tym przypadku oznacza, że ostatni stają się pierwszymi i na odwrót. Navin (opisany w poście z Jaisalmeru) nie może znaleźć sobie pracy, gdyż pierwszeństwo przed nim (Brahminem) mają kasty niższe.

10. Time pass. Pierwszy raz z pojęciem time pass, czyli upływu czasu, zetknęliśmy się w Goa. Kriszna mówił, że jego sklep nie przynosi mu zbyt dużego dochodu, ale jest przydatny, bo w nim czas szybciej leci. Sformułowania time pass używało wiele osób, np. kelnerzy opisując grę karcianą, która nie jest może zbyt ciekawa, ale dobra, by czas płynął szybciej. Zupełnie tak jakby czas dla nich istniał w jakiś nieograniczonych ilościach i trudno byłoby go zagospodarować w jakiś inny, sensowny sposób. Kapuściński pisał, że ludzie w strefie tropikalnej wiecznie na coś czekają, zdają się być mocno zamyśleni i tak bezczynnie mijają im dni. Sami też zaobserwowaliśmy to lenistwo wywołane pewnie niemiłosiernym upałem podczas naszych poprzednich wizyt w tropikach, ale zawsze zdawało nam się, że ci ludzie po prostu nie zdają sobie sprawy, że ten czas można jakoś inaczej wykorzystać. Okazuje się, że tak nie jest, w pełni zdają sobie sprawę z ilości tych wolnych chwil, jednak sposób ich wypełnienia zdaje się być im zupełnie obojętny. Sformułowanie time pass jest w Indiach tak popularne, że nawet nazwano tak nawet mieszankę ziołową do żucia (substytut gumy) czy ciastka. To zawsze jakiś sposób aby zagospodarować 5 minut chrupaniem, czy żuciem i pluciem…

Powiedziano nam już na początku podróży, że Indie można zobaczyć, lecz nie da się ich poznać. Faktycznie, co stan, to inny język, inna kultura, inna przyroda, inna kuchnia. Ująć to wszystko w jakieś wspólne ramy, uogólnić w celu stworzenia spójnego obrazu Indii, jest rzeczą niemożliwą. Nie łudzimy się nawet, że poznaliśmy Indie, ale mamy nadzieję, że dzięki czasowi spędzonemu z lokalną ludnością udało nam się zrobić coś więcej, niż tylko przywieźć pocztówkowe zdjęcia spod głównych atrakcji turystycznych.
Indii na pewno nie da się też zmierzyć ani zważyć. Człowiek, który chce, bazując na rozmowach z mieszkańcami, opisać ten kraj i ludzi w nim mieszkających jak jakąś laboratoryjną próbkę – sprecyzować, o której wstają, co jedzą, ile mają lat – z góry skazany jest na niepowodzenie. Lokalna ludność ma tak obojętny stosunek do wszystkiego, co my, ludzie zachodu, uważamy za konkret, że przy każdej próbie uchwycenia Indii w jakieś statystyczne ramy napotyka się barierę nie do przejścia. Słyszy się o dwunastometrowych krokodylach, o kobiecie, która żyła 130 lat, o tym, że stan Tamil Nadu jest większy trzykrotnie niż Polska (w rzeczywistości jest na odwrót). Ta nasza zachodnia systematyka nie jest dla Hindusa istotą życia. W każde miejsce według autochtonów idzie się pieszo 10 minut (słyszeliśmy to prawie zawsze, wtedy gdy szło się pięć i wtedy, gdy szło się pół godziny), autobus zawsze przyjedzie „za chwilę” … aby zrozumieć Indie trzeba chyba patrzeć na nie oczami ich mieszkańców.
Mamy nadzieję, że Ty, drogi Czytelniku, dobrze bawiłeś się z nami w tym niezwykłym kraju dwunastometrowych krokodyli, gdzie wszystko jest oddalone najdalej o 10 minut drogi pieszo.

Już wkrótce opisy naszych nepalskich przygód.

Opublikowano Indie | 2 komentarzy

Bengal Zachodni i Uttar Pradesh – jarmark cudów

Miny mieliśmy nietęgie na myśl, że to Kalkuta, jedno z największych i, w naszych wyobrażeniach, najbardziej chaotycznych miast świata, miała być następnym przystankiem po Andamanach. Żadnego płynnego przejścia, żadnej chwili przygotowania – ledwo skąpo odzianą w japonkę stopą przekroczyliśmy próg samolotu zostawiając za plecami raj, a już, tym razem za plecami zostawiając samolot, byliśmy w centrum rozgardiaszu, który o dreszczyk przyprawiłby nawet mieszkańców Bangkoku, Manili czy Dżakarty.
Autobus do centrum – slums safari. Wybaczcie niedelikatne porównanie. Podczas wizyty w parku narodowym przypominają się widziane w dzieciństwie popularnonaukowe programy i czuje się, że ten świat z telewizora został w jakiś cudowny sposób przed naszymi oczami odwzorowany. Przemieszczanie się wśród tych kartonowo-szmacianych pomników trzeciego świata budzi podobne uczucia. Niby jest się w centrum wydarzeń, ale to wszystko wydaje się tak odległe i nierzeczywiste, jakby po raz kolejny wyświetlone w telewizji jako smutny slajd, o którym zaraz zapomni się robiąc kanapkę. Upłynęło trochę czasu zanim banalna myśl, że jednak w tych potwornych warunkach naprawdę żyją ludzie, wypłynęła na pierwszy plan. Bieda jakiej w życiu nie widzieliśmy. Odczłowieczająca, przerażająca.
Zatrzymaliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która jest turystycznym centrum miasta, pełnym brudnych, tanich hoteli, agencji turystycznych i jadłodajni. Szybko okazało się, że za tą klaksonową kakofonią, tym morzem śmieci i gęstwiną odurzających zapachów kryje się miasto urocze, zaryzykujemy nawet, romantyczne. Mimo warstwy brudu i odpadającego płatami tynku widać jeszcze dawną świetność kolonialnych budynków, po szerokich alejach powoli suną „zabytkowe” tramwaje – zakurzona metropolia, która ugina się pod masą ponad piętnastu milionów ludzi.
Zbliżała się pora obiadu, więc przystanęliśmy przy ulicznym sprzedawcy jedzenia, którego „restauracja” ograniczała się do palnika gazowego i kilku plastikowych siedzeń ustawionych na chodniku. Z rozmyślań nad tym, czym dogodzić naszym zmęczonym podróżom brzuchom wyrwały nas wypowiedziane w naszym kierunku słowa w ojczystym języku. Podnieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy dwie typowo słowiańskie buzie pełne entuzjazmu i życzliwości. Te buzie mieliśmy oglądać przez następne parę tygodni, ale wtedy, jeszcze o tym nie wiedząc, spragnieni kontaktu z rodakami, przysiedliśmy się i zamówiliśmy jedzenie. Z początku Sebastian i Paweł wywarli na nas wrażenie ciężko doświadczonych podróżą – trochę umorusani, uczesani w stylu „zrób-to-sam”, ich nogi pokryte mocno widocznymi, niegojącymi się ranami (infekcja dość częsta w tropikach). Gdy zaczęli dzielić się swoimi historiami okazało się, że nasze podejrzenia były słuszne. Po kilkunastotysięczno kilometrowej podróży motorami, między innymi przez Mongolię, Kazachstan i Afganistan, po kilkutygodniowej podróży rowerami przez Indonezję, po przebytej tam dendze, która zmusiła ich do zmiany trasy wylądowali w Indiach. Godne podziwu były zapał chłopaków i ich niezmieniona przez przeciwności losu radość z podróżowania.
Po późniejszym wspólnym podboju stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami z owoców ruszyliśmy bez planu przed siebie, wałęsać się po pakistańskiej dzielnicy. Tam na nowo Kalkuta ujawniła swoje uroki. Poza nami nie było na ulicach innych obcokrajowców, nasz widok dla lokalnej ludności był pewnie tak samo dziwny, jak dla nas na przykład widok mężczyzny przenoszącego na głowie wielką klatkę z kurczakami.
Możliwość obserwowania niezmienionego turystyką życia muzułmańskiej ludności pochłonęła nas na tyle, że przez kilka godzin błądziliśmy wśród ubranych według hidżabu kobiet i mężczyzn, pomiędzy licznymi stoiskami z czajem, serwowanym w jednorazowych, glinianych naczynkach, przy cyklicznym akompaniamencie śpiewów muezinów.
Nocą Kalkuta wkłada do uszu stopery i przykrywa się pierzyną tajemniczości. W zupełności ustaje ruch uliczny; teraz panami szos są gangi bezpańskich psów i wiecznie żujące kartony krowy. Gdy na niebie pojawiają się pierwsze promienie słońca, gdy muezin wezwie do porannej modlitwy, ten spokojny świat przestaje istnieć i ustępuje miejsca harmidrowi doskonałemu.
Waranasi. Szczerze pisząc, dreszcze przechodziły nas na myśl o miejscu, w którym do standardowego indyjskiego brudu dochodzi jeszcze widok i zapach palonych przy Gangesie zwłok. Szybko jednak najświętsze dla Hindusów miasto okazało się jednym z najciekawszych przystanków w naszej indyjskiej podróży. Brudu, smrodu i chaosu z pewnością ukryć by się nie udało samemu Davidowi Coperfieldowi, lecz atmosfera Waranasi, i może po części przyzwyczajenie do Indii, sprawiły, że to wszystko znikło gdzieś wśród pozytywnych wrażeń.
Gdy pierwszego wieczora (po 22:00) chcieliśmy opuścić pensjonat, musieliśmy odbyć pięciominutową dyskusję z obsługą, która twierdziła, że nie może nas wypuścić, z uwagi na czyhające na nas, bliżej nieokreślone, niebezpieczeństwo. Na szczęście udało nam się ukrócić zapędy ograniczania naszej wolności. W innym przypadku nie przeżylibyśmy jednej z najciekawszych nocy w Indiach.
Nocą Waranasi przypomina trochę wizje Ziemi ocalałej z kataklizmu znane z amerykańskich filmów science fiction. Otoczenie jest tak odmienne od tego, co zwykło się widywać na Ziemi, że tylko liczni przedstawiciele gatunku ludzkiego przemierzający przestrzeń w dziwacznych (głównie rikszo-podobnych) wehikułach przypominają, że to wciąż ta sama planeta.:) Z daleka dobiegała nas fala pulsujących, wysokich, melodyjnych dźwięków, które narastały z każdym krokiem. W oddali zobaczyliśmy mały tłumek mężczyzn ubranych na biało, zebranych wokół prowizorycznej sceny. Na ich głowach z daleka były widoczne muzułmańskie topi (garnkowate nakrycia głowy). Niezidentyfikowane wcześniej dźwięki okazały się bardzo wysokim, religijnym śpiewem chłopięcym (dyszkantem), odbijającym się wielokrotnym echem od ścian okolicznych budynków. Psychodeliczna, wprowadzająca w trans melodia była idealnym tłem dla spaceru w stronę cichych o tej porze okolic Gangesu wśród budynków niepodporządkowanym żadnym regułom architektonicznym.
Po drodze mijaliśmy wesele. Zostaliśmy na nie serdecznie zaproszeni i rodzina panny młodej zadbała, żebyśmy spróbowali każdej z serwowanych na przyjęciu potraw. Uroczystość swoim rozmachem znacznie przyćmiewała tą znaną nam z Kerali. Na weselu najbardziej przypadł do gustu nam (legendarny już) jogurt z owocami, którego smak, wzbogacony mnóstwem przypraw, pamiętać będziemy jeszcze długo.
Gwóźdź programu – ghaty w Waranasi. Ciągnące się przez kilka kilometrów wzdłuż jednego brzegu Gangesu (drugi jest zupełnie niezurbanizowany) schody używane są do praktyk religijnych, głównie przy rytualnych kąpielach i paleniu zwłok. Kolejna pocztówka nie z tej ziemi. Dziesiątki dymiących się i płonących żywym ogniem kopców, na których leżą częściowo już nadpalone ciała owinięte chustami. Pomiędzy nimi kolejne ciała czekające już w kolejce na kremację. Cała ta scena otoczona indyjskim rozgardiaszem – trzy metry od palących się zwłok kąpią się dzieci, tu ktoś myje kozę, tam ktoś robi masaż. Stanęliśmy przy barierce, aby nasz umysł mógł przetrawić te niecodzienne obrazy. Rafał zagadnął stojącego obok Hindusa, który ze skupieniem przyglądał się kremacji. Okazało się, że wystające ze stosu nogi, które właśnie nadzorujący kremację pracownik wepchnął kijem, niczym bale drewna w głąb „ogniska” należały do brata naszego rozmówcy. Dziwna pocztówka stała się nagle przeżyciem; powstał związek emocjonalny, który urealnił to, co wcześniej było tylko „kremacyjnym przedstawieniem”.
Ten jarmark cudów, jak mawiają nasi polscy towarzysze podróży, kończył naszą indyjską przygodę. Z Waranasi udaliśmy się do Nepalu, ale to już zupełnie inna historia.

Nowe zdjęcia z Uttar Pradesh

Opublikowano Indie | 2 komentarzy

Andamany i Nikobary – Bóg nie rzuca w ludzi kokosami

Andamany i Nikobary to archipelag 349 wysp (38 zaludnionych) na Morzu Andamańskim. Pierwszy przyjezdni odwiedzili wyspy już w dziesiątym wieku, ale przez stulecia nikt nie został na dłużej – różni podróżnicy, w tym Marco Polo, opisywali tamtejsze plemiona jako wrogie, ludożercze, a o ich przedstawicielach mówiono, że zamiast ludzkich głów mają psie.
Dziś opowieści o rdzennej ludności Andamanów nie są już tak przerażające, niemniej jednak wiele pozostało intrygujących niewiadomych. Ludy Dźarawa i Szompen od zawsze unikają kontaktu z nowymi mieszkańcami ich wysp, także wszelkie próby zbliżenia się do plemienia Sentinelese kończyły się jak dotąd fiaskiem – przyjezdnych niezmiennie wita grad strzał (także tych zatrutych). Ludy Onge i Andamańczycy liczą już tylko odpowiednio około 100 i 40 przedstawicieli. Populacja Onge drastycznie straciła na liczebności po 1977 roku, kiedy rząd Indii zabrał dwie trzecie ich wyspy (Little Andaman) i oddał nowym przybyszom. Andamańczyków natomiast rozgromiły epidemie syfilisu, ospy i grypy „przywiezione” oczywiście z zewnątrz. Tylko u Nikobarczyków odnotowuje się dodatni przyrost naturalny i jako jedyni asymilują się oni z imigrantami. Badania antropologiczne są więc w tym regionie znacznie utrudnione – byliśmy bardzo zainteresowani poznaniem kultury któregoś z plemion, ale jeszcze w Polsce dostaliśmy wiadomość, że wizyty w wioskach są praktycznie niemożliwe. Głównym powodem jest to, że rdzenna ludność wciąż nie jest uodporniona na niektóre z naszych „pospolitych” chorób, więc nawet prosta infekcja może być zabójcza dla całego plemienia. A szkoda – o plemieniu Szompen mówi się, że to ostatnie, które żyje właściwie na etapie epoki kamienia łupanego. Musieliśmy obejść się smakiem i zadowolić wizytą w staroświeckim Muzeum Antropologicznym w Port Blair, stolicy regionu.
Udało nam się natomiast spędzić trochę czasu z nowymi, napływowymi mieszkańcami Andamanów. Byli to potomkowie emigrantów z Bangladeszu i Indii, którzy w zdecydowanej większości nie znaleźli się na Andamanach z własnej woli – w dziewiętnastym wieku rząd brytyjski utworzył na w Port Blair więzienie dla dysydentów. Później, w latach dwudziestych ubiegłego wieku, liczni przedstawiciele ludów Bhantu z prowincji Uttar Pradesh czy Maplach z Malabaru? zostali w ramach kary za akcje przeciw brytyjskiemu rządowi kolonialnemu deportowani w różne rejony Andamanów.
Tu musimy się wtrącić i powiedzieć, że nie najgorzej jest być deportowanym na Andamany, a wręcz przeciwnie – gdyby ktoś mógł tam deportować nas, nasze rodziny i przyjaciół to prawdopodobnie nie podjęlibyśmy ani jednej próby ucieczki do końca życia. Odwiedziliśmy wyspy South Andaman, Havelock i Neil, na ostatniej spędzając najwięcej czasu w trakcie niemal miesięcznego pobytu w rejonie. Wyspa Neil była dla nas zresztą szczególnie gościnna, między innymi dzięki Polakom, którzy byli tam długo przed nami. W jadłodajni, w której jedliśmy najczęściej, znaleźliśmy w menu pozycję „Plackiziemniaczane”. Napisane z niewielkim błędem przyrządzane były jednak mistrzowsko: chrupiące na zewnątrz, delikatne w środku – jak obiad u babci w cieniu tropikalnej palmy. Gdy z kolei sprzedawcy kokosów powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, ten ucieszył się jak dziecko, pokazał nas żonie i matce i zaczął wymieniać imiona swoich polskich przyjaciół: Agnieszka, Ola, Marcin, którzy mieszkali u niego siedem lat temu. Szybko i my zaprzyjaźniliśmy się ze sprzedawcą o wdzięcznym imieniu Nilkamal, co znaczy niebieski kwiat lotosu. Nilkamal zaprosił nas do domu, pokazał najlepsze miejsce na wyspie do pływania z rurką i dawał do spróbowania różne ciekawe okazy kokosów, na przykład młody kokos, który wypuścił już kilka liści – mleko w środku zamienia się wtedy w ciekawą w smaku, delikatną piankę.
Kokosy sprawiały nam zresztą wiele radości na Neil. Spadały co chwila z rosnących wszędzie palm, Rafał nauczył się je nawet otwierać przy pomocy muszli i kamienia. Spytaliśmy raz chłopaków z wyspy, czy wiele osób zostaje uderzonych takim spadającym kokosem. Usłyszeliśmy, że tylko dziesięć lat temu jedna turystka zginęła od kokosa, a poza tym nie ma wypadków tego typu, bo po pierwsze przecież palma ma oczy i widzi, gdzie zrzuca orzech, a po drugie Bóg jest dobry i nie rzuca w ludzi kokosami ot tak. Naszym zdaniem niebezpieczeństwo jest jednak całkiem realne, a wszelkie tłumaczenia to tylko wymówki leniwych wyspiarzy, którym nie chce się wdrapywać na palmy i usuwać dojrzałych kokosów. Wybaczamy im jednak – my podczas pobytu na Andamanach także zwolniliśmy tempo, dni stały się do siebie rozkosznie podobne. Zajmowaliśmy się głównie jedzeniem tropikalnych specjałów i jeżdżeniem na rozklekotanych rowerach pomiędzy plażami nr 1 (doskonały cień w ciągu dnia, pyszny biały piasek), nr 2 (trochę dużo indyjskich turystów, ale żaden koral nie przeszkadza w pływaniu nawet przy odpływie), nr 3 (najbardziej malownicza z przechyloną palmą, niemal bezludna przez cały dzień), nr 4 (dość silne fale, ale naturalna formacja skalna w kształcie mostu naprawdę imponująca) czy nr 5 (najlepsza do pływania, także z rurką). Po drodze obserwowaliśmy uważnie ptaki i inne zwierzęta – blisko połowa występujących na Andamanach gadów, ptaków i ssaków to gatunki nie występujące nigdzie indziej na świecie.
Jedynym smutnym aspektem pobytu na wyspach było to, że pozwolenie wbite w paszport kończyło się pewnego dnia, a z nim musiał się skończyć nasz tropikalny sen. I tak zmieniliśmy swoje pierwotne plany i przesunęliśmy termin powrotnego biletu o dwa tygodnie, ale długości pozwolenia zmienić nie mogliśmy. W Port Blair spotkaliśmy się jeszcze z Sabeshem, komandorem podporucznikiem marynarki wojennej, którego poznaliśmy pierwszego dnia tuż po przylocie. Mieliśmy wtedy okazję zobaczyć jak żyją oficerowie z rodzinami w odgrodzonej od reszty miasta bazie. To było najczystsze miejsce w Indiach jakie widzieliśmy z eleganckimi chodnikami, oświetleniem, równymi trawnikami, zaciszne, wyposażone w sale gimnastyczne, baseny, korty tenisowe i inne wygody, o których przeciętnym zjadaczom chapati nawet się nie śniło.

Pierwsze zdjęcia z Andamanów

Opublikowano Indie | 4 komentarzy

Uttar Pradesh – diament w kupie śmieci

Bharatpur zaplanowaliśmy jako przystanek, gdzie przez kontakt z naturą mieliśmy nabrać sił na najbardziej intensywne przeżycie w Indiach – spotkanie z Agrą. Niestety rowerowa przejażdżka po parku narodowym i oglądanie setek gatunków obecnych tam ptaków nie mogło się odbyć z uwagi na nasze dalsze kłopoty zdrowotne.
Z niedającym za wygraną przeziębieniem Ewy i nowo nabytym przez Rafała zatruciem pokarmowym wyruszyliśmy do Agry.
Gdyby nie obecność według niektórych najpiękniejszego budynku na świecie – Taj Mahal – mało kto zapewne odwiedzałby Agrę. Dość szybko miasto to uplasowało się na niechlubnym pierwszym miejscu w rankingu najbrudniejszych odwiedzanych przez nas miejsc. Okolice dworca autobusowego to pola śmieci; wielkie połacie odpadów wyglądają dosłownie, jakby ktoś uprawiał tam stare, plastikowe torebki. Urodzaj godny najżyźniejszej, wulkanicznej gleby.
Zamieszkaliśmy w całkiem schludnym hotelu, z dala od turystycznego centrum, właściwie w centrum bazaru. Poziom hałasu (klaksony, krzyki, warkot pojazdów i jeszcze więcej klaksonów) w ciągu dnia przekraczał granice naszej wytrzymałości. Skutecznym zagłuszaczem okazał się telewizor, który znacznie ułatwiał nam wspólne chorowanie.
Po dwóch leniwych dniach stan Ewy uległ poprawie, lecz zatrucie Rafała kwitło w najlepsze. Zdecydowaliśmy się więc na wizytę w szpitalu. Nauczeni doświadczeniem z Varkali nie spodziewaliśmy się fajerwerków, ale to, co zastaliśmy przerosło nasze najśmielsze obawy. Wnętrze szpitala ze sterylnością nie miało nic wspólnego, na środku obskurnego korytarza stało biurko i parawan – izba przyjęć. Gdzie nie spojrzeć widoki raczej wybijające z głowy chorowanie – karaluchy, wiadro moczu tuż przy biurku, chorzy leżący na korytarzach. Wywiad z pacjentem (ponoć najważniejszy element diagnozy) przebiegał dość nietypowo. W trakcie wysłuchiwania opowieści Rafała o ciężkich bólach brzucha, lekarz obsłużył pięciu innych pacjentów, w tym skutego kajdankami więźnia, któremu kazał się przy wszystkich rozebrać do rosołu. Na pytania „Czy Pan mnie słucha?” nie było odpowiedzi, natomiast dość szybko pojawiła się recepta na leki. Zdruzgotani poziomem obsługi opuściliśmy szpital, mając nadzieję, że może samo przejdzie.
W końcu przyszedł czas na oczekiwaną już od wielu tygodni wyprawę do Taj Mahal. Gdy człowiek stoi u bram tego cudu świata, nie zatrzyma go nawet rażąca niesprawiedliwość dotycząca cen biletów (Hindus płaci 20 rupii, turysta – 750). Bilet kupiony, jeszcze tylko rewizja bagażu i kontrola wykrywaczem metali, już w tle za wielką bramą czai się widok bardzo znajomy, lecz na swój sposób nowy, żywy. Sama brama, wielka budowla w stylu mogolskim, byłaby zapewne wielką atrakcją niejednego indyjskiego miasta, lecz praktycznie nie dostrzega się jej – wzrok wpatrzony jest nieruchomo w sylwetkę Taj Mahal przybliżającą się z każdym krokiem. Serce zaczyna bić szybciej. Jeszcze tylko kilka metrów… i jest, nic już nie zasłania majestatu i ogromu Taj Mahal. Niby budowla widziana na setkach pocztówek, filmów czy zdjęć, ale nic nie jest w stanie oddać tego, co czuje się stojąc naprzeciw niej. Zachwyt i wzruszenie podobne są raczej do tych towarzyszących przy podziwianiu cudów natury, jakichś zapierających dech w piersiach krajobrazów, a nie budynku. Oboje w ciszy i bezruchu napawaliśmy się przez długie minuty ogromem i delikatnością Taj Mahal; słowa były zbędne, a trudy podróży i złe samopoczucie na ten czas odeszły w zapomnienie.
W środku grobowca nie ma nic szczególnego, natomiast cały teren otaczający kompleks jest miejscem tak kontrastującym z rzeczywistością poza płotem, że aż trudno uwierzyć, że to wciąż Indie. Niespotykaną w tym kraju rzeczą jest tak duża, uporządkowana przestrzeń bez śmieci, po której ludzie poruszają się wyznaczonymi ścieżkami, słowem – Ameryka.
Następnego dnia wsiedliśmy w pociąg do Chennai – trzydziestogodzinna przejażdżka przez pół Indii, skąd mieliśmy udać się do raju.
Post scriptum. Opisujemy od czasu przyjazdu do północnych Indii brud jaki tu zastaliśmy. Staraliśmy się znaleźć organizację charytatywną do zakładki Pomóż, która tym problemem by się zajmowała, jednak okazało się to trudniejsze niż myśleliśmy. Na naszą uwagę zasłużyła jedynie organizacja Clean India, łącze do strony dodamy do zakładki Pomóż.

Pierwsze zdjęcia z Uttar Pradesh

Opublikowano Indie | 1 komentarz

Radżastan – Octopur

Mało brakowało, abyśmy do Udaipuru przyjechali lżejsi o nasze dwa duże plecaki. W Jaisalmerze wsiedliśmy w autobus, który o trzeciej w nocy dojeżdża do Udaipuru. Późnym wieczorem zatrzymaliśmy się w jednym z przydrożnych miasteczek, aby wszyscy mogli skorzystać z toalety i zjeść szybką kolację. Zjedliśmy więc tak jak wszyscy, tak jak wszyscy poszliśmy do toalety, ale jako jedyni przy wyjściu nie zastaliśmy autokaru – ten z plecakami odjechał w siną dal. Szybko zaalarmowaliśmy ludzi w pobliżu, po mniej niż minucie już ktoś gdzieś dzwonił w naszej sprawie, ktoś inny wsadził nas do pierwszej przejeżdżającej rikszy, dając wskazówki, gdzie jechać i po sprawnym pościgu dogoniliśmy autokar. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się porządnie przestraszyć.
Udaipur mógłby z powodzeniem zmienić nazwę na Octopur. Odkąd był tu bowiem kręcony odcinek Jamesa Bonda „Octopussy” wszystko, co może być kojarzone z filmem, urasta do rangi ważnej atrakcji turystycznej. Oprócz budowli zwanej Lake Palace, w której kręcono niektóre sceny fani mogą także zobaczyć samochód Bonda w muzeum samochodów maharadży, a gdyby ktoś chciał sobie odświeżyć w pamięci sam film, może go obejrzeć każdego wieczora w jednej z wielu oferującej seans knajpek. Lake Palace obejrzeliśmy tylko z brzegu, skąd jednak wciąż wyglądał całkiem imponująco: potężny biały pałac z 1754 roku szczelnie zakrywa całą wyspę Jagniwas, na której został zbudowany.
Dokładnie jednak zwiedziliśmy pałac miejski. Jego budowę rozpoczął założyciel miasta, maharadża Udai Singh II, później kontynuowali jego następcy starając się zachować spójność stylistyczną. Dziś ten pałac jest największym pałacem w Radżastanie, co jest bardzo zaszczytnym tytułem zważywszy na ogromną liczbę pałaców w tym stanie. Część budowli została udostępniona dla zwiedzających w formie muzeum: można podziwiać w nim sprzęty dawniej używane przez władców, zdjęcia kolejnych monarchów, a z niektórych okien rozpościera się najlepszy w mieście widok na sąsiedni Lake Palace (jaka szkoda, że nie można wnosić do tej części aparatów fotograficznych). Mieliśmy nawet zaszczyt zobaczyć z oddali księcia, który jednak przypominał bardziej rapera niż władcę: krótko ostrzyżony, z okularami przeciwsłonecznymi w złotej oprawie, ubrany w obszerną skórzaną kurtkę z kolorowymi naszywkami. Na dodatek wsiadał akurat w czarne, sportowe bmw.
Udaipur jest kolejnym miejscem w Indiach, które zyskałoby wiele na atrakcyjności, gdyby wprowadzić kilka nowych przepisów. Po pierwsze więc nie wyrzucać śmieci wprost na ulicę, a po drugie zakazać ruchu w ścisłym centrum miasta. Udaipur jest niezwykle malowniczo położony nad kilkoma jeziorami. Godzinami można by spacerować po jego wąskich uliczkach, podziwiając pełną ornamentów zabudowę, gdyby nie to, że wciąż trzeba omijać sterty śmieci i krowie odchody, czy umykać pod ścianę przed pędzącymi motorami i rikszami. Jedynymi miejscami wolnymi od hałasu czy brudu zdają się być urocze restauracyjki na dachach budynków i niektóre małe placyki tuż nad jeziorami, na których panie w sari piorą przez pół dnia ubrania całej rodziny.
Na dworzec odwiózł nas rikszarz, który pędził przez ciasne ulice Udaipuru zdecydowanie zbyt szybko, by jazda mogła być choć trochę bezpieczna. Dodatkowo przeraźliwie głośno puszczał Madonnę z głośników, których rozmiaru i w Polsce nie powstydziłby się niejeden dresiarz i co chwilę pytał, czy aby na pewno nie chcemy kupić haszyszu. Miał też swoje ulubione „kulinarne” powiedzonka: „No woman no cry, no chapali no chai” czy „Don’t worry, chicken curry”. Żegnani przez tego nietypowego jegomościa opuściliśmy Udaipur kierując się do Bharatpuru.

Zaktualizowane zdjęcia z Radżastanu

Opublikowano Indie | 2 komentarzy

Radżastan – wiatry pustyni

Nietrudno było dostrzec, że wjechaliśmy na pustynny teren. Przemarznięci po nocy, jak się później okazało najzimniejszej od 20 lat, spędzonej w pociągu, a właściwie przeciągu klasy sleeper, zostaliśmy obudzeni przez unoszący się w powietrzu i utrudniający oddychanie pył – piasek pustyni. Z odpowiednio uszczelnionymi chustą drogami oddechowymi doczekaliśmy naszego przystanka – miasteczka Jaisalmer.
Om, nasz gospodarz poznany przez CouchSurfing, urządził nam prawdziwy pokaz bezinteresowności. Na parterze jego restauracji dostaliśmy malutki pokoik, który Om wypełnił po brzegi swoją gościnnością. Mroźna noc w pociągu niestety nie pozostała bez wpływu na nasze zdrowie, więc Om pompował w nas hektolitry imbirowo-cytrynowo-miodowej herbaty, kupował ajurwedyjskie leki, dostarczał dodatkowe kołdry – słowem chorowanie jak w domu. Na efekty nie trzeba było długo czekać, po dwóch dniach kuracji byliśmy gotowi na to, po co przyjechaliśmy – safari na wielbłądach, ale o tym później.
Naveen ma 18 lat i jest synem Oma. Z polskim nastolatkiem nie ma nic wspólnego. Nie uczy się, pomaga ojcu w restauracji. Właściwie nie wiadomo, kto komu pomaga, bo Naveen spędza w restauracji więcej czasu, niż ojciec. Jest kucharzem (potrafi ugotować kilkadziesiąt potraw kuchni indyjskiej i włoskiej), kelnerem i sprzątaczem w jednej osobie. Gdy ojciec wyjeżdża na dwa dni, wszystko, łącznie z zaopatrzeniem restauracji spoczywa na barkach syna. Naveen, jak każdy brahmin, nie pije alkoholu, nie pali papierosów, nie je mięsa, ani jajek. Jedynym jego nastoletnim wybrykiem jest bhang safari, które urządza raz, czy dwa do roku z kolegami. Bhang to susz konopii indyjskiej, używany czasem w celu uzyskania innego stanu świadomości podczas uroczystości religijnych. Naveen i jego koledzy kupują po dwie porcje bhangu, jedną dla siebie, drugą dla wielbłąda i udają się na pustynię w poszukiwaniu przygód.
Bez bhangu, lecz w tym samym celu i my udaliśmy się na pustynię. Początkowy plan zakładał spędzenie kilku dni na pustyni, ale ze względu na stan zdrowia zdecydowaliśmy się okroić go do jednego dnia. Perspektywa nocy na pustyni przy ognisku i śpiewach poganiaczy była bardzo kusząca, ale odchorowywanie tego przez kolejny tydzień – nie.
Wyjechaliśmy dość wcześnie motorikszą w kierunku rodzinnej wioski Khety, organizatora safari. Znajdowała się ona już na terenie parku narodowego, który obejmuje dużą część Wielkiej Pustyni Thar. Wizyta w wiosce była raczej atrakcją dla mieszkających w niej dzieci, niż dla nas. Zostaliśmy szczelnie otoczeni przez gromadkę kilkudziesięciu szkrabów, które na zmianę domagały się to pieniędzy, to długopisów. Z tymi długopisami sprawa dość ciekawa – wszędzie w okolicy dzieci proszą o długopisy, a najczęściej, jak w przypadku tych z wioski Khety, nie chodzą do szkoły i nie umieją pisać.
Wielbłąd – przedziwne stworzenie! Ma ciekawsko-zafrasowany wyraz pyska, który dodatkowo nie pozostawia wątpliwości, że bhang nie jest wielbłądowi do szczęścia potrzebny. Kojarzony jest głównie z wytrzymałością i odpornością na głód i pragnienie, lecz dla ludzi pustyni ten pokraczny zwierz, w dotyku przypominający zmechaconego pluszaka, jest prawdziwym towarzyszem życia. Dzięki spokojnej, nawet trochę leniwej naturze wielbłąda podróżujący na jego grzbiecie turysta nie ma obaw, że garbaty środek transportu nagle wystrzeli jak z procy przed siebie, zostawiając zbędne, ludzkie obciążenie sponiewierane na ziemi, jak to czasem bywa z końmi. Sama podróż w siodle jest bardzo przyjemnym (na krótką metę) przeżyciem. Monotonne kołysanie wśród pustynnych krajobrazów wprowadza w medytacyjny nastrój, choć nieprzyzwyczajone do ciut koślawej pozycji nogi i plecy po kilku godzinach jazdy dają się we znaki. Kto widział reklamę Hawaii Chair, ten zrozumie, jak czuje się jeździec.
Pustynia. Zdajemy sobie sprawę, że taka jednodniowa, turystyczna przejażdżka nie uprawnia nas do rozpływania się w zachwytach nad pięknem i magnetyzmem pustynnego, nomadzkiego życia o jakim pisał Kazimierz Nowak, jednak to nasz dziewicze spotkanie z wielkim piaskiem na pewno urzekło nas i rozbudziło nasze pustynne apetyty. Panującą tam ciszę można porównać jedynie do tej spotykanej pośród wysokich, skalistych szczytów, gdzie jedynym uprawnionym do wydawania dźwięków jest wiatr. Na pustyni dołączają do wiatru podobnie nazywane odgłosy pracującego przewodu pokarmowego wielbłąda, którego niebywała wydajność wymusiła na nas napisanie tego zdania.
Zachód słońca na pustyni. Widok wielkiej, czerwonej kuli zanurzającej się powoli w otchłani złotego piasku poza oczywistym pięknem ma w sobie jakiś ładunek emocjonalny. Uważamy się za koneserów zachodów słońca, lecz nigdy wcześniej ten z pozoru powtarzalny widok nie wywołał w nas tak wyraźnej, dość melancholijnej świadomości, że oto końca dobiegła jakaś całość. Być może wynikało to z perspektywy zakończenia naszej pustynnej przygody.
Słów kilka o Jaisalmerze. Nad miastem góruje imponujący, jedenastowieczny fort z piaskowca, w obrębie którego koncentruje się życie miasta. Na zabudowania wewnątrz fortu składa się pałac maharadży, kilka świątyń (w tym koronkowo zdobiona świątynia dżainistyczna) i niezliczona ilość starych haveli poodzielanych wąskimi, kamiennymi uliczkami. Wszystkie zabudowania mają złoty, piaskowy kolor, co w połączeniu z panoramicznym widokiem na pustynię z prawie każdego domu składa się pozornie na idealną całość. Ideał byłby blisko, gdyby nie… I tu niestety lista jest długa. Wymienimy te najbardziej drażniące czynniki.
- Opieszałość i korupcja przy budowie kanalizacji w forcie spowodowały, że cały zabytkowy obszar zapada się, nie wspominając o ciągłym niedoborze wody i płynących ulicznymi rynsztokami ściekach.
- Ilość turystów przekracza znacznie punkt krytyczny, a lokalna ludność wykorzystuje to do granic. Co krok napotyka się sklep z dość nieustępliwym naganiaczem, nawet papier toaletowy ma swojego przedsklepowego reklamodawcę. Konieczność opędzania się od lawinowo napływających ofert sprzedaży wszystkiego skutecznie zabija romantyzm spaceru po forcie.
- Narzekanie na ilość krów i ich odchodów może nie przystoi turyście podróżującemu po Indiach, lecz gdy ilość odchodów nadaje miastu specyficzny zapach i sprawia, że kamienne podłoże staje się dziwnie miękkie, nie sposób nie zwrócić na to uwagi.
Ciekawostka: któregoś wieczora krowa bezceremonialnie wypróżniła się tuż przy progu restauracji. Naveen z radością zakomunikował, że z tego powodu następny dzień przyniesie pomyślność w interesach. Faktycznie, liczba gości do południa dwukrotnie przekroczyła średnią z poprzednich dni.
Druga ciekawostka: Na dworcu w Jaipurze po sześciu tygodniach podróży zobaczyliśmy w końcu rzekomo wszechobecne w Indiach szczury. Całkiem spora gromadka zajadała się śmieciami, które grubą warstwą pokrywają tory.

Zdjęcia z Radżastanu

Opublikowano Indie | Skomentuj

Radżastan – czy to wciąż ten sam kraj?

Z Goa na północ podróżowaliśmy w prawdziwych luksusach. Byliśmy na nie zresztą niejako skazani – wszystkie miejsca w pociągu były zarezerwowane, oprócz tych w klasie 2AC. Trzydzieści godzin jechaliśmy więc w klimatyzowanym przedziale z czterema łóżkami zasłanymi czyściutką, pachnącą pościelą – aż żal dojeżdżać do celu. ;)
Przez okna w pociągu obserwowaliśmy jak bardzo zmieniał się krajobraz: powoli znikały palmy, zaprzęgi na wsiach coraz częściej ciągnięte były przez wielbłądy, ludzie ubrani byli coraz cieplej, coraz mniej mężczyzn miało wąsy, a coraz więcej kolorowe turbany. Z czasem pola uprawne zamieniły się w bezkresne stepy porośnięte suchą trawą, a zamiast ogromnych rzek mijaliśmy tylko grząskie wąwozy. Od razu można było zauważyć, że znajdujemy się w zupełnie innej szerokości geograficznej, ale po opuszczeniu pociągu w Jaipurze odnieśliśmy także wrażenie, że jesteśmy w zupełnie innym kraju. Budynki przywodziły na myśl „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” – ściany w barwach zachodzącego słońca i delikatne, koronkowe zdobienia przypominały o dawnej świetności tego miasta, zwanego zresztą Pink City. W 1876 roku maharadża Ram Sing rozkazał przemalować całe stare miasto na kolor różowy oznaczający gościnność, aby godnie przywitać księcia Walii (później króla Edwarda VII). Do dziś większość budynków w centrum ma ten sam kolor, choć teraz jest to raczej brudna, wyblakła czerwień niż róż.
Jednym z głównych zabytków odwiedzanych przez przyjeżdżających do Jaipuru jest oddalony o dziesięć kilometrów od miasta fort Amber. Z dala od ulicznego zgiełku, pięknie wkomponowana we wzgórze nad sztucznie utworzonym jeziorem forteca jest jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie mieliśmy okazję zobaczyć w Indiach. Po wdrapaniu się na wzgórze, zakupieniu biletów i wyminięciu zgrai oferujących swoje usługi przewodników przez kilka godzin czerpaliśmy przyjemność z wałęsania się po ogromnych rozmiarów budowli. Były tam zarówno bogato udekorowane mozaikami z luster, płaskorzeźbami i malowidłami ściennymi komnaty na świeżym powietrzu, jak i małe balkoniki z widokiem na miasteczko Amber w dole.
Jedna z części fortu przeznaczona była dla kochanek maharadży. Przypominała ona labirynt wąziutkich korytarzy i schodów, wśród którego znajdowały się malutkie pokoiki, niektóre z balkonami, niektóre nawet bez okien. Być może maharadża zaprojektował tę część tak, aby nikt niepowołany nie przyłapał go tam zbyt prędko… My nawet pomimo przewodnika w rękach mieliśmy małe problemy ze znalezieniem wyjścia. Ale nawet zgubić się tam było frajdą. Fort niczym nie przypomina Wawelu czy innego muzeum utworzonego w starej budowli. W Amber można było wędrować godzinami, wchodzić niemal w każdy zakamarek i, co najważniejsze, znaleźć zaciszne (przynajmniej przez chwilę) miejsce z pięknym widokiem na otaczające wzgórza i samemu poczuć się przez chwilę jak indyjski maharadża.
Po powrocie do Jaipuru sen prysł – centrum miasta było dla nas zdecydowanie zbyt męczące. Tysiące wiecznie trąbiących samochodów i skuterów, dzwoniących rowerzystów i rikszarzy, przekrzykujących się sprzedawców, do tego wszędzie pałętające się krowy, psy i koty, skrajnie biedni ludzie i żebracy śpiący na chodnikach, a wszystko to owiewane tonami śmieci i okraszone smrodem moczu dolatującym z każdej bramy czy przejścia między budynkami. Przytłoczeni chaosem miasta o populacji liczącej około trzech milionów ludzi zrezygnowaliśmy z dalszego zwiedzania i wróciliśmy do domu naszych gospodarzy z CouchSurfingu.
Północ Indii zdecydowanie nas zaintrygowała, ale sam Jaipur nie powalił nas na kolana. Na całe szczęście spędziliśmy tam tylko jeden dzień. Już wieczorem wsiadaliśmy w pociąg do Jaisalmeru.

Pierwsze zdjęcia z Radżastanu

Opublikowano Indie | 3 komentarzy

Kerala i Goa – wielkie powroty

Im dłużej podróżujemy, tym więcej wiemy o podróżowaniu i pułapkach na nas zastawianych. Pierwsze przykazanie – nie ufaj rikszarzowi. Gdy tylko wysiedliśmy na dworcu w Ernakulam i poprosiliśmy o podwiezienie do portu, skąd chcieliśmy wsiąść na prom do Kochi, usłyszeliśmy, że prom prawie na pewno dziś nie kursuje, ale oczywiście za skromne 200 rupii możemy rikszą pojechać wprost do celu okrężną drogą przez długi most. Prom oczywiście kursował i kosztował nas oboje 5 rupii, chociaż Ewa musiała odstać swoje po bilety w typowej indyjskiej, „przytulanej” kolejce (patrz zdjęcia). Czasem istnieje podział na kolejki damskie i męskie, damskie są zazwyczaj krótsze.
W Kochi byliśmy tylko jeden dzień, więc w szybkim tempie zobaczyliśmy główne atrakcje – chińskie sieci rybackie, kilka kościołów, żydowską dzielnicę i jedno muzeum. Zjedliśmy także lody i prażone orzeszki na jakimś małym, lokalnym festiwalu.
Tym samym, wciąż kursującym promem wróciliśmy na stały ląd i wsiedliśmy w Nethravati Express, chcąc dostać się na północ, do Thalissery. Dziwną wydała nam się nagła zmiana peronu, na który miał przyjechać nasz pociąg, zdziwiło nas także to, że podczas jazdy wręczono nam ulotkę o Alleppey, które jest przecież na południe, a nie na północ. Wreszcie kiedy po trzech godzinach słońce zaczęło zachodzić po naszej prawej stronie, Rafał zapytał współpasażerów, czy na pewno jedziemy na północ. Nasze obawy okazały się słuszne – jechaliśmy w pociągu o nazwie Nethravati Express, ale pech chciał, że z Ernakulam o tej samej porze odjeżdżały dwa Nethravati Express w przeciwnych kierunkach i niestety wsiedliśmy w zły. Po jedenastu godzinach kombinowania i zmieniania pociągów o pierwszej w nocy wylądowaliśmy z powrotem w Ernakulam.
Po kolejnych kilku godzinach dojechaliśmy szczęśliwie do Thalissery, gdzie oczekiwała nas znów rodzina Ranjitha. Dzięki ich opiece i domowej atmosferze szybko doszliśmy do siebie po niemal dobie spędzonej w pociągach. Przez trzy dni znów byliśmy nieustannie rozpieszczeni domowym jedzeniem i zabierani na wycieczki. Byliśmy na pikniku nad rzeką, a także odwiedziliśmy dość nietypową plażę zwaną driving beach. Piasek jest na niej tak mocno zbity, że zupełnie bez zapadania się można po nim jeździć samochodem. Anand, nasz najbliższy przyjaciel w rodzinie, niestety nie towarzyszył nam na wycieczkach. Podczas naszej wizyty miał umówione pierwsze spotkanie z dziewczyną, z którą może za kilka miesięcy weźmie ślub. Jego brat żartował, że jego brat nie chce jechać z nami na plażę, żeby się przypadkiem nie opalić przed spotkaniem. Mogło być w tym ziarnko prawdy – Azjaci cenią sobie jasna skórę na tyle, że wymieniają tę cechę wyglądu jako jedną z pierwszych w ogłoszeniach matrymonialnych.
W Thalissery spróbowaliśmy także ajurwedyjskiego masażu. Pewnego ranka rodzina zaprosiła dla nas masażystę. Na specjalnie wyrzeźbionym stole zostaliśmy po kolei wysmarowani wonnymi olejkami od stóp po końce włosów. Potem mogliśmy się umyć tylko przy pomocy proszku z cieciorki, który usunął olej tylko z powierzchni skóry, pozostawiając ją delikatną i dobrze nawilżoną :) . Masaż być bardzo przyjemnym doświadczeniem, choć aby w pełni odczuć jego dobroczynne działanie najlepiej poddawać się takiemu zabiegowi codziennie przez 14 dni.
W przeddzień naszego wyjazdu Ranjith poprosił nas, abyśmy ugotowali coś polskiego. Mieliśmy spory dylemat. Polska kuchnia mięsem stoi, a my mięsa nie jemy. Poza tym w Indiach potrawa bez chili właściwie nie ma racji bytu. Nawet do jajecznicy hojnie wkraja się ostre papryczki. Stwierdziliśmy więc, że w ramach przekąski zrobimy placki ziemniaczane na słodko – z gęstym jogurtem i cukrem. To był strzał w dziesiątkę – trzy kilogramy placków zniknęły jeszcze przed osiągnięciem temperatury pokojowej.
W przeddzień sylwestra żegnani na stacji przez rodzinę odjechaliśmy w stronę Goa – przed podróżą na daleką północ Indii mieliśmy jeszcze w planie odwiedzenie Kriszny.
Po przyjeździe do Patnem, tuż po zmroku, rozbiliśmy namiot na plaży żeby podreperować nieco zrujnowany świętami budżet. Kriszna i cała jego rodzina powitali nas bardzo serdecznie, czuliśmy się jakbyśmy wracali do swoich. Znów bhaji na śniadanie, zabawy z Pravinem, wylegiwanie się na znajomej plaży. W sylwestra Munnar (członek rodziny prowadzący restaurację) kupił fajerwerki za prawie dziesięć tysięcy rupii – tuż przed północą niebo jasno i kolorowo wskazywało, w której restauracji najhuczniej się świętuje. Dzięki przekupieniu policji tylko Munnar mógł sobie pozwolić na puszczanie muzyki do białego rana, mimo obowiązującej ciszy nocnej.
Kriszna zaprosił nas też jednego dnia na obiad do swojego domu. Usiedliśmy razem na macie na ziemi i zjedliśmy ryż z dwoma rodzajami curry. Czuliśmy się wyróżnieni, zwłaszcza zważywszy na to, że rodzina Kriszny nie należała do najbogatszych i zdawaliśmy sobie sprawę jakim wydatkiem dla nich jest przygotowanie dodatkowego obiadu. Ponadto przeproszono nas, że nie jemy z rodziną codziennie, gdyż zazwyczaj w domowym menu figuruje rybne curry, które nie jest potrawą wegetariańską.
3 stycznia pożegnaliśmy się z rodziną (nawet wymieniliśmy się zdjęciami) i zaczęliśmy naszą podróż w stronę nieznanych jeszcze Indii północnych.

Ostatnia aktualizacja zdjęć z Kerali

Opublikowano Indie | 3 komentarzy

Kerala – święta z ruskim techno w tle

Varkalę na przystanek wybraliśmy ze względu na święta Bożego Narodzenia, które chcieliśmy spędzić w miejscu o trochę wyższym standardzie. Nawet tysiące kilometrów od Polski odczuwaliśmy przywiązanie do tradycji i chcieliśmy uczcić Wigilię w naszym skromnym, dwuosobowym gronie. Varkala nadawała się do tego idealnie: część miasta najbardziej oblegana przez turystów znajduje się poza głośnym centrum, tuż nad ogromnym klifem. Pod nim ciągnie się urocza plaża, nad nim natomiast jedna przy drugiej stoją restauracyjki, z których wieczorami obserwować można zachody słońca.
Zamieszkaliśmy w pokoju w jednej z wielu willi wśród ciasnych uliczek tuż za klifem. Cała Varkala żyła świętami, prawdopodobnie ze względu na biznes związany z przyjezdnymi, ale akurat wtedy cały ten teatr nam nie przeszkadzał. Ewa cieszyła się jak dziecko z wielkich, świątecznych gwiazd zdobiących budynki, z bombek na palmach i włączanych po zmroku wszechobecnych światełek. Kolację wigilijną celebrowaliśmy spaghetti i pizzą – najbardziej ekskluzywnymi potrawami w indyjskiej restauracji. Nie zabrakło też opłatka, jednak w tym roku pod postacią chleba tostowego.
W Varkali przyszło nam odwiedzić miejsce, którego mamy nadzieję już nigdy nie odwiedzać – indyjski szpital. Rafał po kilku dniach złego samopoczucia postanowił, że czas skonsultować się z lekarzem. Ku naszemu zdziwieniu nie musieliśmy czekać w żadnej kolejce. Pani doktor i jej dwoje pomocników przyjęli nas w pokoju oddzielonym od korytarza kotarą. Rafał opowiedział o swoich dolegliwościach, po czym pani doktor zaświeciła mu w gardło wielką latarką, jeden pomocnik zmierzył ciśnienie, drugi włożył termometr pod pachę na pół minuty (wynik: 35˚C) i usłyszeliśmy diagnozę: wirusowe zapalenie żołądka. W Wikipedii wyczytaliśmy później, że diagnozuje się tę chorobę na podstawie badań krwi i kału, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy (pani doktor najwyraźniej też nie). Mimo pewnych obiekcji zakupiliśmy przepisane leki, po których Rafał poczuł się na szczęście lepiej.
W ramach poznawania lokalnej sztuki udaliśmy się pewnego wieczoru na koncert flecisty, od którego Ewa kupiła bansuri – indyjski bambusowy flet poprzeczny. Rzecz działa się w restauracji, więc przy okazji zamówiliśmy kolację. Ponieważ sala była wypełniona po brzegi, po godzinie, gdy skończył się koncert fletowy, na naszym stoliku dopiero pojawiła się herbata. Wypiliśmy ją przy akompaniamencie śpiewu starszego Hindusa, który jak twierdził pierwszy raz występował publicznie. Prezentował swój własny repertuar pieśni religijnych. Jako następne wydarzenie kelner zapowiedział taniec z ogniem. Na scenie pojawił się przeraźliwie chudy bębniarz, którego zaraz, jak mieliśmy wrażenie, przegoniło, przepraszamy za sformułowanie, ruskie techno puszczone z głośników na cały regulator. Byliśmy w błędzie – techno okazało się być podkładem do najbardziej obscenicznego tańca z palącymi się na końcach pałeczkami, jaki w życiu widzieliśmy. Chudy bębniarz zrzucił z siebie koszulę i zaczął się wić między stolikami – w międzyczasie dostaliśmy wreszcie kolację, którą pochłonęliśmy w mgnieniu oka. Na przeszkodzie w jak najszybszej ewakuacji stanął nam jeszcze fakt, że wszyscy kelnerzy i kilku gości dołączyło do dzikich tańców chudzielca, co znacznie utrudniało nam poproszenie o rachunek. W końcu udało nam się opuścić to miejsce, które było ostoją indyjskiej kultury wysokiej, gdy do niego wchodziliśmy, a zamieniło się w rosyjską podrzędną dyskotekę zaledwie podczas jednej kolacji. Tak to jest w turystycznych kurortach – trzeba zadowolić każdego.

Zdjęcia z Varkali dostępne są w albumie z Kerali

Opublikowano Indie | Skomentuj